PRZED PRZECZYTANIEM PONIŻSZEGO ARTYKUŁU POLECAM ZAZNAJOMIĆ SIĘ Z POPRZEDNIMI TEKSTAMI TRAKTUJĄCYMI O PLIKACH WYSOKIEJ ROZDZIELCZOŚCI, W KTÓRYCH OMAWIAM KILKA ISTOTNYCH TECHNIKALIÓW:
Wielki test bezstratnego streamingu cz. 1 - Apple Music
Wielki test bezstratnego streamingu cz. 2 - Deezer
Wielki test bezstratnego streamingu cz. 3 - Tidal
Wielki test bezstratnego streamingu cz. 4 - podsumowanie
Pojedynek kodeków Bluetooth Hi-Res: AAC od Apple VS LDAC od Sony
Ładny kawał czasu temu usłyszałem w sklepie jak gra flagowy model smartfonu Samsunga, który posiadał wysokiej klasy przetwornik cyfrowo-analogowy i miał wgranych kilka plików w, dość nieznanym mi ówcześnie, formacie DSD. Mimo, iż wtedy moje słuchawki nie były niczym nadzwyczajnym, to po włączeniu tych demonstracyjnych utworów oniemiałem. DSD brzmiało znakomicie, nawet przez bardzo średnie słuchawki, nawet z telefonu, nawet w elektromarkecie pełnym ludzi i muzyki tła puszczanej z głośników. Od tamtej pory starałem się zdobyć jakieś próbki plików w tym formacie, które byłyby zgrane z albumów znanych mi na wskroś. Wszakże co może wyniknąć z testowania demonstracyjnych nagrań jazzowych, których nagranie zlecił producent telefonu? Dzisiaj udało mi się w końcu zdobyć kilka plików DSD z dobrze znanych mi płyt. Nie pozostaje mi więc nic innego jak porównać je z moimi zbiorami muzycznymi i osądzić, czy DSD rzeczywiście jest tak wspaniałe.
Czym jest DSD?
DSD to obecnie niedościgniony wzór w cyfrowym audio (źródło: Wikipedia) |
DSD, czyli Direct Stream Digital to bezstratny format cyfrowego audio, który osiąga kosmiczne wręcz wartości do 24 576 MHz, czyli 512 raza więcej niż standardowe 48 kHz przy 1 bicie głębi i jest obecnie uznawany za najlepiej brzmiący, najdoskonalszy i najbardziej zbliżony do oryginalnego nagrania. Ba, niektórzy ryzykują nawet stwierdzenie, iż jest to najbardziej "analogowo" brzmiący format cyfrowy na rynku i nie są w stanie odróżnić go od oryginalnego źródła. Format ten powstał na potrzeby płyt SACD (Super Audio Compact Disc), które miały wyprzeć standardowe kompakty i być najlepszym możliwym fizycznym nośnikiem muzyki. Co się z tą ideą stało napiszę niżej.
Zasada 1-bitowej głębi, która "brzmi analogowo" może mieć nieco sensu, ponieważ testowany przeze mnie odtwarzacz CD Onkyo DX-7011 posiadał właśnie 1-bitowy przetwornik cyfrowo analogowy, który rzeczywiście zdawał się brzmieć znacznie cieplej i głębiej, niż w przypadku konwencjonalnego DAC-a wbudowanego w większość "cedeków".
Istotne jest, że format DSD różni się od standardowych formatów PCM (Pulse-Code Modulation) takich jak FLAC, AAC, ALAC, WAV, MP3 itd. sposobem właśnie modulacji, która jest tu określana jako DSM (Delta-Sigma Modulation). Co to oznacza? Mniej-więcej tyle, że fala dźwięku z plików PCM jest znacznie bardziej cyfrowo "poszatkowana", natomiast sygnał DSM jest znacznie bardziej "naturalny", co powinno przekładać się na - powiedzmy - "analogowość" tegoż formatu.
Porównanie sinusoidy sygnałów PCM (u góry) i DSD (u dołu) (źródło: Wikipedia) |
DSD występuje w kilku formatach, w zależności od tego, która firma jest autorem danego wariantu. Philips stosuje wariant DFF, natomiast Sony wariant DSF. Różnią się one jedynie tym, że DFF nie pozwala na umieszczenie w pliku żadnych dodatkowych informacji o utworze (jak nazwy zespołu, tytułu płyty itd.), a DSF już to umożliwia.
Obecnie na rynku pojawił się również format o podobnych parametrach do DSD, nazywający się DXD (Digital eXtreme Definition), który oparty jest na klasycznej modulacji PCM, jednak nadal to DSD uznawany jest za format królujący pozostałym.
Na czym testuję
Test porównawczy zostanie wykonany na moim zaufanym odtwarzaczu Sony NW-A45, który potrafi odtwarzać pliki DSD i będzie bezpośrednim porównaniem plików DSD w wariancie Sony DSF z moimi plikami FLAC zgranymi z płyt winylowych. Dlaczego nie porównuję bezpośrednio winyli z plikami? Ponieważ nie posiadam urządzenia, które byłoby w stanie odtworzyć DSD i byłoby podłączone do mojego zestawu Hi-Fi. Poza tym, porównywanie źródła stricte analogowego jakim jest winyl, z cyfrowym byłoby i tak nie fair, nawet gdybym posiadał sprzęt Hi-Fi odczytujący DSD.
Do odtwarzacza podłączone przewodowo zostały słuchawki Hi-Res Sony WH-H900N. Pliki FLAC odtwarzane są z wyłączonymi wszystkimi korektorami i filtrami w trybie bezpośrednim (direct), natomiast pliki DSD odtwarzane są z włączonym filtrem DSD z ustawieniem "łagodnej charakterystyki" i podbiciem -3 dB (odtwarzanie bezpośrednie plików DSD i MQA w trybie natywnym, bez filtra DSD nie jest możliwe na odtwarzaczu NW-A45).
W trakcie testu sprawdzałem brzmienie wszystkich utworów z danego albumu, aby mieć ogólny obraz formatu DSD, jednak na potrzeby testu postanowiłem porządnie skupić się na pojedynczych ścieżkach i wyłapać wszystkie niuanse.
Test #1
Pierwsza moja myśl: Carlos Santana. Utwory meksykańskiego wirtuoza gitary najlepiej sprawdzają się w roli testowych ścieżek jeśli chodzi o ocenianie jakości nagrań czy sprzętu, z którego korzystamy. Poniżej znajdziemy zrzuty z ekranu mojego odtwarzacza, na których widać specyfikację obu plików:
FLAC (po lewej) został zgrany z pierwszego, amerykańskiego wydania winylowego, a więc w tym przypadku najlepsze, najbardziej zbliżone do zamysłu muzyków wydanie z możliwych. DSD (po prawej) został zgrany z płyty SACD.
Najpierw odtworzyłem plik DSD. Utwór w tym wydaniu posiada masę szczegółów i wielowarstwowość, której spodziewam się po muzyce Santany, a przy tym jest znacznie cieplejszy niż większość cyfrowych wersji, które słyszałem. Bas jest tutaj zaskakująco głęboki i dość mięsisty, wysokie tony nie "skwierczą" nam w uszach, zachowując przy tym swoją wyrazistość. Możemy z łatwością zidentyfikować różne plany w osiach przód-tył oraz prawo-lewo, a wokal jest nieco wycofany, ciepły, przyjemny, nie napastliwy, równocześnie jednak znacznie bardziej "podkręcony" w wysokich rejestrach, niż gitary czy "przeszkadzajki". Całość brzmi niezwykle dobrze i można przy każdym ponownym odtworzeniu odnaleźć kolejne warstwy instrumentarium, których nie słyszeliśmy przedtem, a w tym wszystkim jest świetnie zachowana przestrzenność sceny muzycznej. Jestem pod wrażeniem.
Pora na FLAC-a z winyla. Dobre wrażenie, które zrobił na mnie plik DSD znika gdzieś w odmętach muzyki, mam ciarki, odpływam, zapomniałem, że przeprowadzam test. Nagle zalety DSD bledną, całość zdaje się nieco "przymulona" i wycofana. Podczas odsłuchów mam wrażenie, że bardziej analizuję składowe utworu niż go po prostu słucham. Bas okazuje się nagle zbyt miękki i niedokładny, perkusja zbyt płytka, a wokal zbyt wytłumiony. FLAC z winyla robi wszystko to, czego DSD nie potrafi: zapewnia niesamowitą NATURALNOŚĆ brzmienia. Tego chyba nigdy nie osiągnie żadne cyfrowe medium muzyczne. Na wersji winylowej wszystko po prostu śpiewa, bas jest odpowiednio głęboki, ale nie zakłóca pracy perkusionaliów, które są głębokie jak diabli i razem z basem tworzą niesamowitą sekcję rytmiczną, a wokal, gitary, czy organy Hammonda... są tak niesamowicie przestrzenne, pełne głębi, a przy tym niezwykle soczyście wysokotonowe bez piszczenia. Scena muzyczna i przestrzeń, wielowarstwowość są JESZCZE GŁĘBSZE, niż na DSD. Ach, po prostu wszystko jest tutaj na swoim miejscu, nie ma się absolutnie do czego przyczepić. Tak miało być, tak chcieli muzycy i tak jest.
Warto również wspomnieć, że w wersji z SACD odwrócono ze sobą perkusję i bębny, w oryginale perkusja znajduje się w lewym kanale, zaś bębny tradycyjne w prawym, na SACD jest odwrotnie. Zauważywszy to, pomyślałem, że może nadmierne "grzebanie" inżynierów jest powodem "gorszego" brzmienia DSD.
Test #2
Postanowiłem więc sprawdzić inny album. Tym razem "Abbey Road" Beatlesów, który zgrano również z winyla do DSD. Tutaj tak samo przesłuchałem pobieżnie wszystkie utwory i "I Want You (She's So Heavy)" został potraktowany masakrycznie na DSD, ale o tym za chwilę.
FLAC (po lewej) został zgrany z drugiego wydania brytyjskiego, natomiast DSD zgrano z winylowej reedycji z 2019 roku stworzonej na 50-lecie wydania albumu, zmiksowanej od nowa przez Gilesa Martina, syna słynnego inżyniera Beatlesów George'a Martina.
Plik DSD sprawia z początku inne wrażenie, niż w przypadku Santany. Nie ze mną te numery Giles, znam "Abbey Road" jak własną kieszeń, coś z tym miksem jest nie tak. Perkusja jest zdecydowanie bardziej wycofana, chórki są o wiele za głośno, wokal Paula McCartneya został wyczyszczony do granic przyzwoitości i choć brzmi ciepło, to mam wrażenie, że mocno odstaje od reszty utworu z jakiegoś powodu, jest taki... cyfrowo od niej odcięty. Bas jest trochę zbyt rozmyty, niby jest jakaś głębia, ale trochę brakuje mi tej dokładności, którą znam z oryginału. To wszystko w połączeniu z nieco mało zdecydowaną gitarą i pianinem, które z jakiegoś powodu wyszło w tym miksie na przód daje dość dziwny obraz. Z jednej strony "Oh! Darling" brzmi znacznie lepiej w tej wersji, niż z wielu innych, z drugiej wiem, że może brzmieć znacznie lepiej. Nie wspomnę już o załamaniu dźwięku pod koniec utworu, które jest karygodnym błędem, ale pewnie wynikało z tego, że taśmy matki już są zbyt zniszczone.
Włączam FLAC-a z winyla i od razu wiem, co było nie tak z DSD. Wokal uderza nas od pierwszych sekund i jest znacznie bardziej zdecydowany, dynamiczny, z prezencją, Paul nie brzmi jakby miał anemię, a rzeczywiście dawał z siebie wszystko przed mikrofonem. Chórki są odpowiednio cofnięte i podkreślają jedynie główną linię wokalną, nie zakłócając jej, bas jest głęboki, ale dokładny i słyszymy każdy jego "zakrętasek", których w tym utworze jest co niemiara. Perkusja jest niezwykle mocna, podkreślona i nie znika gdzieś w przekazie, a gitara i pianino są odpowiednio porozstawiane po lewym i prawym kanale tak, aby nie wchodzić w paradę reszcie utworu. Całość po prostu jest niesamowicie dynamiczna, przestrzenna, pełna i nie złagodzona w żaden sposób nowoczesnym masteringiem.
Tylko czy na pewno to wina masteringu? Z jednej strony z pewnością nie można tego wykluczyć, ale po przesłuchaniu obu wersji ramię w ramię odnoszę to samo wrażenie, co w przypadku "Black Magic Woman" z pierwszego testu. DSD po prostu jest zbyt "ugłaskane" i mimo wszystko cyfrowe. Wszystko się tam od siebie jakoś tam oddziela, nie sprawia wrażenia jednej całości, a różnych ścieżek zlepionych ze sobą w studio. Nie mamy wrażenia, że zespół nagrywał utwór wspólnie.
Miałem jeszcze powiedzieć coś o "I Want You (She's So Heavy)" na wersji z 2019 roku piosenka jest tak mało przestrzenna, tak poucinano pogłosy i echa, że zwyczajnie brzmi to fatalnie, mam wrażenie, że nie do końca został zrozumiany sposób, w jaki ta pozycja miała brzmieć. Brakuje "powera", basówka jest jakaś taka chrapliwa i "rozmemłana", zamiast dodawać funkującego drive'u jak w oryginale, ech... szkoda słów.
Test #3
Pomyślałem, że może w takim wypadku, skoro głównie przeszkadza mi nowoczesny mastering, to lepiej sprawdzę coś, co również zostało zremasterowane niedawno. I tak wpadłem na drugi album Black Sabbath.
Dlatego wziąłem na warsztat mój plik FLAC zgrany z winylowej reedycji "Paranoid", na której materiał został zremasterowany względem oryginalnego nagrania w 2008 roku i porównałem z DSD zgranym z jednego z SACD, które wyszły w okolicach 2010 r., a więc mamy zbliżony okres wydania, obie wersje były na 100% masterowane od nowa, nie powinno być aż tak wielu różnic w tej warstwie. Teoretycznie będzie więc można znacznie lepiej porównać oba pliki pod kątem jakości.
DSD znowu na pierwszy "rzut ucha" brzmi bardzo dobrze, wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, mimo, że jest to dość "ciasno" nagrany utwór, to jest tu przestrzeń, wokal Ozzy'ego jest wyraźny, niby wszystko się zgadza, a jednak... Gdyby to był pierwszy plik DSD, który bym włączył w tym teście to może stwierdziłbym, że brzmi to bardzo dobrze, jednak już zdążyłem się przyzwyczaić, że DSD oferuje aż nadmiernie ciepłe brzmienie, które niejako przykrywa całe nagranie "kocykiem przymulenia", przez co wszystkie instrumenty i wokale są mocno przytłumione. Jasne, jest to lepsze niż "kliniczna czystość" standardowych nagrań cyfrowych, ale ja już wiem, że to tak NIE powinno brzmieć. No i to jakieś takie mało organiczne rozgraniczenie poszczególnych ścieżek.
FLAC z winyla brzmi znakomicie, po raz kolejny, wszystko składa się do kupy i łączy w nierozerwalną całość, gitary są bardziej agresywnie charczące, ale nie przeszkadzają, wokal ma moc, perkusja i bas schodzą idealnie nisko i głęboko, a przy tym perkusja brzmi naprawdę naturalnie, a nie jak kupa rozmoczonych kartonów uderzanych pałeczkami do chińszczyzny i talerze brzmią jak talerze, a nie jak jakieś ledwo słyszalne szumy w tle. Bas ma tutaj odpowiednią fakturę i idealnie współgra z całą kompozycją. Całość nie brzmi jakby w ogóle była remasterowana w nowych czasach. Brawa dla inżynierów za zachowanie ducha i dynamiki oryginału. "Dynamika" i "moc" to kluczowe słowa w tym nagraniu. Nic nie jest uładzane, nic nie jest wymuskane, nic nie jest przefiltrowane, a to i tak remaster z początku lat 2000.! Pokazuje to tylko, jak dobre remastery wypuszczała swego czasu wytwórnia NEMS.
No dobrze, to ostatni eksperyment: najbardziej wielowymiarowy i inżynieryjnie doskonały utwór z testowanych: "Bohemian Rhapsody".
Test #4
Wybrałem ten utwór, ponieważ album, z którego pochodzi "A Night At The Opera" jest tak legendarny, iż w większości wypadków wypada niesamowicie, nawet słuchany ze źródeł cyfrowych. No i Queen włożyło w niego masę pracy, aby był dopieszczony.
FLAC zgrany został z drugiego wydania brytyjskiego, natomiast DSD z SACD, które wyszło zapewne w podobnym okresie co pozostałe, czyli jakiś 2010-2015 rok.
Jak poprzednio, na pierwszy ogień idzie DSD. Słuchany osobno brzmi znakomicie. To chyba jedyny z testowanych albumów, zaraz po "Abraxas" Santany, który w swojej cyfrowej wersji brzmi bardzo solidnie. Mógłbym oczywiście iść na skróty i stwierdzić krzywdząco, że to dlatego, że te dwa albumy są znacznie lepiej wyprodukowane niż pozostałe dwa, ale to nie prawda. Słuchanie oryginalnych wydań winylowych i dobrych reedycji tychże przez lata przekonało mnie, że znacząca większość "źle nagranych" albumów bierze się wcale nie z kiepskiego materiału, ale z kiepskiego remasteru. Jak wspominałem, zarówno "Abbey Road", jak i "Paranoid" z oryginalnych winyli brzmią niesamowicie i nie zostały potraktowane przez inżynierów w studio po macoszemu. Jedyne, co może je zepsuć to słaby remaster.
Dlatego taki argument jest błędny, ewentualnie można nim podeprzeć tezę, że wyjątkowo dobrze nagrane albumy, do których mamy dobrej jakości taśmy studyjne, znacznie łatwiej przełożyć na cyfrowe media, ale to można powiedzieć o nawet najgorzej nagranym albumie świata: jeśli mamy taśmy matki to możemy zrobić z nim wszystko.
Wracając, DSD ma odpowiednio szeroką scenę muzyczną, wokale zespołu są bardzo dobrze zbalansowane i nie mamy tutaj jakiegoś dziwnego zabiegu jak w "Oh! Darling", gdzie chórki podkreślono aż nadto, wszystkie instrumenty i efekty specjalne zdają się być na swoich miejscach w przestrzeni i wszystko brzmi dobrze, nie mogę powiedzieć, że coś wyjątkowo mnie zdenerwowało (oprócz jednego przesterowania, którego nie powinno tam być, to wszakże plik cyfrowy!) Jest to zdecydowanie nagranie, które brzmi chyba najbardziej "analogowo" ze wszystkich testowanych, nie mam wrażenia, że wszystkie ścieżki są od siebie mocno oddzielone i sklejone następnie razem, JEDNAKŻE...
No właśnie, jednakże, po włączeniu nagrania z płyty winylowej DSD znowu całkowicie blednie. Dynamika wszystkich instrumentów i wokali, przestrzeń, z jaką całość się prezentuje, niesamowita głębia i świetne spasowanie wszystkich elementów, po raz kolejny wszystko jest organiczne, analogowe, prawdziwie analogowe, mimo, że zostało zgrane do cyfrowego pliku o nie najwyższych parametrach. Po prostu nie da się tego samego przekazać za pomocą całkowicie cyfrowego medium jakim jest DSD. No i mam pewność, że nic nie zostało tutaj przekłamane, ponieważ jest to drugie wydanie brytyjskie, zgrywane najprawdopodobniej z taśmy matki jak pierwsze wydanie, lub zgrywane z tegoż pierwszego wydania.
Liczby to nie wszystko
DSD jest znakomitym cyfrowym formatem audio. Jeśli słuchacie muzyki wyłącznie cyfrowo, to będziecie nim absolutnie zachwyceni. Uważam jednak, że testowany przeze mnie wcześniej tidalowy MQA sprawdził się lepiej, nawet podczas streamingu, w którym to procesie przecież tracimy część informacji zapisanej w plikach i rzekomo jest to format przekłamujący dane techniczne. Niemniej, jeśli macie dostęp do wysokiej jakości plików DSD i nie zamierzacie przerzucać się na czarne płyty to jak najbardziej zachęcam do zainteresowania się tematem. Gdybym nie wiedział, jak te nagrania POWINNY brzmieć z oryginalnych wydań winylowych, to mógłbym może się pokusić o stwierdzenie, że DSD to najlepszy, możliwy format do odsłuchu. Ja jednak znam oryginalne nagrania i nawet ich zgrane wersje do FLAC-ów o znacznie niższych parametrach, niż prezentowane DSD powaliły je na kolana bez dwóch zdań.
Nie jest to dla mnie żadną niespodzianką i dla was też nie powinno być. Cyfrowe pliki mogą wygrać z analogowymi jedynie na płaszczyźnie zakłóceń, które na nośniku analogowym mogą powstać przez lata naturalnie, lub po kiepskim obchodzeniu się z taśmą/kasetą/płytą. Jak widać, liczby to nie wszystko i kosmiczne wręcz wartości częstotliwości próbkowania i głębi bitów, które prezentują pliki DSD wcale nie przekładają się na najlepsze wrażenia odsłuchowe, podobnie zresztą jak niższe parametry MQA nie sprawiają, że format ten brzmi tragicznie. kHz i bity to kolejna jednostka miary naszej dumy ze sprzętu i plików muzycznych, podobnie jak megapiksele w aparatach, czy cale i rozdzielczość w telewizorach. To wszystko zwykle nijak się nie przekłada na to, czy sprzęt i produkowany przez niego efekt są dobre. Liczby, liczby, liczby...
Co się stało z SACD?
SACD chyba nie przyjęło się tak dobrze, jak sądzono (źródło: Wikipedia) |
Format super-kompaktów, od których swoje początki wzięło DSD nadal istnieje i nadal wydawane są kolejne pozycje, jednakże zwykle liczba ta nie przekracza 6-10 tytułów miesięcznie (co jest niezwykle niską liczbą premier), a same tytuły to w znacznej większości muzyka klasyczna i niszowy jazz. Oczywiście, znajdziemy tam również szeroko znany i legendarny jazz, znajdziemy dużo folku i nawet rocka, jednak nie liczcie na dostępność absolutnie wszystkich możliwych tytułów w tym formacie. Płyty SACD można odtwarzać również na zwykłych odtwarzaczach CD, gdzie również rzekomo brzmią lepiej, ja jednak nie miałem styczności i nie mogłem dokonać bezpośredniego porównania. SACD pozwala również na umieszczenie nagrań nie tylko stereofonicznych, ale i wielokanałowych, a więc jeśli interesuje nas sztuczne rozszczepianie nagrań stereo do 5, czy nawet 7 kanałów, to SACD może nam w tym pomóc.
Pomimo swojej niesamowitej elastyczności, SACD nadal pozostaje formatem niszowym, zdecydowana większość sklepów nie oferuje nawet tego formatu na sprzedaż, a w zamian proponują DVD-Audio, HD-Audio, czy muzyczne Blu-ray'e. Jeśli jednak wiemy gdzie szukać to możemy z powodzeniem znaleźć takie płyty i przy odpowiednim sprzęcie przekonwertować je na pliki DSD.
Istnieją również sklepy, z których możemy kupić formaty DSD bezpośrednio, jednak, podobnie jak w przypadku fizycznego odpowiednika, tych również jest garstka i zwykle są to i tak pliki zgrane z SACD, jedynie w profesjonalny sposób.
DSD wykorzystywane jest na szeroką skalę w studiach nagraniowych, ale nikt nie udostępnia tych bezpośrednich nagrań do sprzedaży.
Dla kogo jest DSD?
Sądzę, że DSD jest idealnym formatem dla audiofila, który całkowicie porzucił analogowe źródła muzyki, zaopatrzył się w odtwarzacz SACD i - zakochany w jego brzmieniu - postanowił zgrać sobie te nagrania na swój przenośny odtwarzacz muzyczny, z którym podróżuje po świecie w poszukiwaniu kolejnych, audiofilskich wydań, lub kolejnych sprzętów Hi-End do kupienia. Taką postać mam przed oczami zastanawiając się nad tym całym DSD, a to, czy się ze mną zgodzicie, czy też znajdziecie inne zastosowanie dla tego formatu, zależy wyłącznie od was. Ja pozostaję przy czarnych płytach i klasycznych kompaktach i zdaje mi się, że jeszcze przez długie dziesięciolecia na rynku nie pojawi się nic, co by zmieniło moje podejście.