Walijskie trio Budgie jest kwintesencją hard-rockowej psychodelii, która szturmem podbijała rynek muzyczny w latach 70. Co prawda nie każdy kojarzy zespół, ale amatorzy psychodelicznych brzmień od lat znają i uwielbiają "Papużki", których muzyka łączyła w sobie ostrość Black Sabbath, piskliwy wokal Led Zeppelin i progresywne wstawki Deep Purple. W latach 80. zespół stał się wręcz sztandarowym przykładem nowej fali brytyjskiego heavy metalu. W 2004 r. grupa rozpoczęła wydawanie oficjalnych reedycji kompaktowych swojej dyskografii, które obecnie są bardzo pożądane przez pasjonatów muzyki i kolekcjonerów. Czy słusznie?
Uwagi
Płyty odsłuchiwałem w odtwarzaczu Onkyo DX-7011, wzmacniaczu JVC A-X400 i kolumnach Technics SB-5.
Płyty zostały porównane z różnymi winylowymi wydaniami brytyjskimi. M.in. pierwszymi, drugimi oraz wznowieniami z lat 70.
Dane wydań
Wydawca: Noteworthy Productions/Fly Records
Seria: Budgie Remastered
Kraj pochodzenia wydań: Wielka Brytania
Data wydań: 2004 - 2013 r.
Okładki, pudełka, grawer na płytach
Zdecydowanym plusem serii Budgie Remastered jest spójność wizualnej strony okładek i płyt. Tyły okładek zostały ujednolicone, każda ma teraz czarne tło, dwa zdjęcia najczęściej pochodzące z oryginalnego tyłu okładki winylowej, listę utworów i masę informacji dot. wydania, potraktowane jednym, spójnym fontem (chociaż zdarzają się wyjątki, zwłaszcza w płytach wydanych w tej serii później). Na samych krążkach umieszczono kolorowe grawery okładek poszczególnych albumów i papugo-człowieka, będącego swoistą maskotką zespołu. Na grzbietach nadrukowano grafikę z okładki trzeciego albumu i logo zespołu, która tworzy jedną całość po postawieniu pudełek z płytami obok siebie. Grzbiety wydrukowano z obu stron pudełka, dlatego nie ma znaczenia jak przechowujemy płyty, efekt grzbietów łączących się w jeden obrazek zawsze będzie widoczny. Zabieg dość częsty w przypadku książek pochodzących z jednej serii, tutaj sprawdził się również znakomicie.
Nie mam wszystkich płyt z serii, ale to mi wystarczy do oceny całości
Seria wydawana była niestety w wielkich bólach. Całość miała ukazać się w 2004 roku, jednakże ostatnie płyty wydano dopiero w 2013. Albumy z początku były dostępne wyłącznie na stronie zespołu. Dopiero później wszystkie zaczęły trafiać do zwykłych dystrybutorów. Seria miała zawierać 11 krążków (z czego jeden koncertowy), jednak ostatecznie zdecydowano się w końcu na wydanie i dwunastej płyty "The Last Stage", zawierającej niepublikowane wcześniej nagrania z końcówki lat 70. i pierwszej połowy 80. Niektóre płyty z serii są bardzo trudne do zdobycia, zwłaszcza koncertowe "Life in San Antonio" czy wspomniana kompilacja "The Last Stage".
Oryginalne tyły z płyt winylowych znajdują się z tyłu książeczek. Każda książeczka ma około 12 stron i zawiera kilka zdjęć z sesji nagraniowych i skanów np. artykułów z gazet na temat zespołu, oraz opis historii danego albumu spisany przez dziennikarza muzycznego. Na szczęście same okładki zostały bardzo dobrze odtworzone, nie są rozmazane, nie są kiepskimi skanami, nie zostały sztucznie podkręcone w programie graficznym, ale oryginalne wydania na czarnych płytach mają znacznie żywsze kolory. Tutaj są one niestety bardzo sprane, co jest dość częstym zjawiskiem przy kompaktowych reedycjach.
Albumy postawione obok siebie wyglądają bardzo fajnie dzięki grzbietom
Pudełka są wystarczająco solidne i nie sprawiają wrażenia tanich i łamliwych. Pod płytą znajdują się miniaturki całej dyskografii zespołu, dzięki czemu wiemy dokładnie jaka była kolejność i czego jeszcze nam brakuje w kolekcji.
Zebranie wszystkich płyt z serii może nas kosztować nawet 1800 zł!
Brzmienie wydań
Patrząc na obecne ceny tych wydań, można by pomyśleć, że brzmią one fenomenalnie i trzeba czym prędzej się w nie zaopatrzyć. Czy tak jest w istocie?
I tak i nie. Jakim cudem? Cóż, z jednej strony zespół reklamował całą serię tym, że wszystkie albumy zostały pieczołowicie zremasterowane z oryginalnych taśm matek i niektóre z nich rzeczywiście brzmią bardzo solidnie, zwłaszcza jak na płyty kompaktowe. Z drugiej niektóre albumy brzmią po prostu nieciekawie i jeśli mamy gramofon to sens kupowania ich znika.
Zapomniałbym, te płyty są również multimedialne. W pierwszej połowie lat 2000. był taki trend, aby reedycje kompaktowe po włożeniu do napędu komputera odtwarzały np. teledysk albo krótki filmik dokumentalny (np. reedycje Beatlesów z 2009). Tutaj jest podobnie i stwierdzam, że był to bardzo głupi pomysł. Materiały wideo są okropnie skompresowane i rozpikselizowane. Identyczne klipy można znaleźć bez problemu na YouTube'ie i to w lepszej jakości, a do tego zajmują niepotrzebnie miejsce na kompakcie, które mogłyby wypełnić utwory, gdyby postanowiono ich nie kompresować. To samo tyczy się bonusów, bez których spokojnie mógłbym żyć, a które znalazły się na absolutnie każdej płycie z tej serii. W znacznej większości są to nagrania z 2003 lub 2004 roku, nierzadko wersje akustyczne lub live utworów znajdujących się na danym albumie. Z jednej strony fajnie, z drugiej nie bardzo, ponieważ głos wokalisty Burke'a Shelley'ego zmienił się diametralnie przez lata i te wersje z początku lat 2000. brzmią przez to tak sobie. Nie są tragiczne, ale to nie to samo. Przepalony i przepity głos wokalisty nie dodaje im uroku.
Płyty wyglądają bardzo ładnie i spójnie
No dobrze, ale bonusy można ominąć programując odtwarzacz wyłącznie na utwory oryginalne, zapomnijmy więc o nich i skupmy się na pierwotnym materiale. Jak on brzmi?
Kompakty Budgie brzmią dość interesująco. Mają dużo wysokich tonów, które są bardzo czyściutkie i sterylne, ale oprócz tego zaskakująco dużo tonów średnich, wokale i gitary nie brzmią dzięki temu "chudo" i płytko, ale brakuje jednego - basu. Jest on tutaj bardzo uładzony i płaski. Nie czuje się tej mocy ani gitary basowej, ani perkusji, a to ogromna szkoda, bo wszystkie instrumenty w Budgie są niezwykle istotne, a sekcja rytmiczna to mistrzostwo świata. Cóż, tutaj po prostu nie słychać tego tak dobrze.
Książeczki rzucają światło na proces nagrywania poszczególnych albumów grupy
W momencie porównania z jakimkolwiek z wydań winylowych dźwięk okazuje się nagle skompresowany, "ściśnięty" pośrodku pasma, nienaturalnie czysty i nie wykazujący odpowiedniej dynamiki, nieco anemiczny i bez życia. Gdzie ten hard-rockowy "power" i pazur?
To nadal nie są najgorsze wydania CD, jakie kiedykolwiek słyszałem i gdybym jedynie słuchał srebrnych krążków Budgie to byłbym w pełni zadowolony z całej kolekcji. Niestety, jak wspomniałem wcześniej nie wszystkie albumy brzmią równie świetnie. Przeanalizujmy 6 płyt, które mam i na CD i na winylu:
Pierwszy album nazwany po prostu "Budgie" brzmi w miarę ok, został nagrany tak naprawdę podczas koncertu grupy, więc nawet na winylu nie jest to szczyt jakości, ale jednak na CD brzmi to bardzo nierówno, jakby perkusja i wokale zostały wyczyszczone podczas remasteringu, a gitary i bas już nie.
Drugi album "Squawk" brzmi absolutnie fatalnie. Tutaj na pewno zespół nie miał dostępu do taśmy matki, lub została zniszczona przez lata, ponieważ pierwsze wydanie winylowe brzmi wspaniale, a CD jest "błotniste", zamglone, przytłumione, brudne, jakby było nagrane kiepskim dyktafonem przez 4 ściany. Album jest genialny, ale ogromnie traci przez to wydanie.
"Never Turn Your Back on a Friend", "In For the Kill" i "Bandolier" brzmią zdecydowanie najlepiej z tej pierwszej szóstki. Nadal charakteryzują się kompresją i bardzo miałkim basem, ale już przy większym poziomie głośności możemy poczuć nieco tej mocy walijskiej trójki, o którą tu chodzi.
"If I Were Britannia I'd Wave the Rules" to znowu powrót do brzmienia nieco przypominającego pierwszy album "Budgie". Jest troszkę byle-jak, a przecież zespół z dobrych wydań winylowych brzmi genialnie, wyraziście, przestrzennie, głęboko, potężnie, gitary wgryzają nam się wręcz w szyję kłami, wokal rozdziera powietrze, bas dudni pod stopami, a perkusja tworzy wyłomy w skałach i wyrywa drzewa.
Niektóre dodatki są ciekawe, ale większość jest zbędna
Jak widać płyty są wydane dość nierówno. Zakładam, że nie wszystkie taśmy matki były dostępne, nie wszystkie w dobrym stanie, albo po prostu remastery zrobiono po łebkach i m.in. dlatego przestałem kolekcjonować te wydania. Nie warto zawsze wierzyć marketingowym przesłankom, że remaster został stworzony na bazie taśm matek. Bardzo często tak nie jest, a jeśli już jest, to w dzisiejszych czasach prawie zawsze jest to zupełnie inaczej zmontowane przez zupełnie innych ludzi, którzy nie mieli nigdy w ręku oryginalnych nagrań, przez co brzmią nierzadko bardzo średnio.
Ceny wydań
Niestety płyty Noteworthy są w tej chwili bardzo drogie (droższe są jedynie wydania japońskie), około 150 - 200 zł za sztukę. Jeśli byśmy chcieli w ten sposób kupić wszystkie to jeśli nie znajdziemy jakichś okazji to w idealnym stanie cała kolekcja może nas kosztować prawie 2000 zł! To jest zdecydowanie za dużo za płyty CD. Dźwięk jest na nich bardzo dobry, ale nie wystarczająco genialny, abym był skłonny tyle wydać. Musimy jednak pamiętać, że w tej chwili to jest chyba jedyna sensowna opcja, jeśli chcemy posiadać wszystkie płyty w dyskografii wydane na srebrnych krążkach. Choćby dlatego, że wydania japońskie kosztują nawet 700 - 1500 zł za jedną (!!), a niedawny box z 2016 roku nie dość, że zawiera jedynie 3 albumy (i to nawet nie 3 pierwsze w kolejności!), to kosztuje około 150 zł.
Zdecydowanie polecam (jeśli mamy gramofon) poszukać reedycji winylowych z lat 70., ba, nawet z 80. Może nie będą brzmiały tak dobrze jak pierwsze kilka wydań, ale będą na pewno znacznie lepsze niż te kompakty (zwłaszcza w przypadku "Squawka" czy "If I Were Britannia (...)"). Jeśli jesteśmy gotowi wydać znacznie większe sumy to najlepiej będzie oczywiście rzucić się na pierwsze, drugie i trzecie wydania, jednak te mogą nas wynieść od 170 do 450 zł w zależności od popularności danego albumu czy po prostu szczęścia.
Moje egzemplarze kompaktowych reedycji kosztowały zwykle około 80 zł za sztukę w momencie zakupu jakieś 6 lat temu.