Pierwszą część miesiąca z Arctic Monkeys znajdziecie tutaj
Drugą część miesiąca z Arctic Monkeys znajdziecie tutaj.
Po znakomitym "Favourite Worst Nightmare", które zaprezentowało słuchaczom nieco bardziej mroczną stronę zespołu, Arctic Monkeys postanowili odpocząć od rokrocznego wydawania albumów na rzecz koncertów i dopracowania kolejnego krążka. Uważam, że wyszło im to jedynie na dobre, ponieważ "Humbug" to moim skromnym zdaniem najlepszy album w ich dorobku.
Uwagi/stan albumu
Płytę odsłuchiwałem na gramofonie Technics SL-QX-300 z wkładką Ortofon OMP 10 i igłą eliptyczną Ortofon OM 5e, wzmacniaczu Technics SU-V6 i kolumnach Technics SB-5.Wg systemu oceniania płyt winylowych Record Collector's Grading System oceniam stan płyty na Mint (Nowy).
Dane wydania
Wydawca: Domino RecordsNr katalogowy: WIGLP220
1 x winyl
Kraj pochodzenia wydania: Niemcy
Data premiery albumu: 2009 r.
Data wydania: 2018 r., reedycja
Lista utworów
Strona A:
- My Propeller 3:28
- Crying Lightning 3:24
- Dangerous Animals 3:24
- Secret Door 3:41
- Potion Approaching 3:32
Strona B:
- Fire And The Thud 3:50
- Cornerstone 3:17
- Dance Little Liar 4:43
- Pretty Visitors 3:40
- The Jeweller's Hands 5:42
Okładka, wkładki, koperty
Sposób wydania "Humbuga" zachwyca. Karton rozkładanej okładki jest matowy, gruby i porządny, nadruk jest przepiękny i wyraźny, a logo zespołu na froncie jest odblaskowe i nieco odstaje od samej okładki (dlatego zalecam trzymanie okładki w folii, aby logo się nie starło). Z przodu znajdziemy zdjęcie zespołu w studio nagraniowym, z tyłu jedynie logo zespołu, tytuł i listę utworów, w środku okładki zaś Nicka i zdaje się, że Jamiego wspinających się na stertę piachu.
Uwielbiam takie smaczki |
Od wewnątrz karton posiada wzorek, oprócz zdjęcia widocznego po rozłożeniu okładki, w środku znajdziemy wkładkę z tekstami i zabawnymi zdjęciami Arcticów. Wszystko jest wydrukowane na bardzo grubym i ładnym papierze i nawet nie jestem w stanie się mocno gniewać o niewyściełaną folią kopertę wewnętrzną, ponieważ jest po prostu bardzo ładna. Można by nawet kupić samą folię i kopertę wykorzystać, ja jednak klasycznie wymieniłem ją na inną z folią, jednak tej oryginalnej absolutnie nie wyrzucam, ponieważ wzorek w loga Domino Records jest bardzo fajny.
Jakkolwiek dwa pierwsze albumy miały artystyczne okładki, to teraz zaczyna się robić się jeszcze ciekawiej |
Sama płyta jest równie dobrze wytłoczona, jest gruba, ciężka, ma dobrze wykończone brzegi, ładne labele i nie elektryzuje się tak mocno jak "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not", ponieważ utworów jest tu tylko 10 i znacznie ułatwia to umieszczenie szerokich i głębokich rowków w tłoczonej płycie (co pod każdym względem jest jak najbardziej pozytywem).
Nawet logo z tyłu okładki odzwierciedla klimat albumu |
W tej całej burzliwej powadze, otaczającej poligrafię prawdziwym uwolnieniem od "ciężkości" klimatu są zdjęcia, na których Jamie, Nick, Alex i Matt robią głupie miny do aparatu. Przypomina nam to, że nie utracili swojej młodzieńczej ikry. Ogólnie poligrafia dostaje więc ode mnie solidne 5+, jedynie smutno mi z powodu braku folii w kopercie.
Gdyby tylko ta piękna koperta miała folię... zdjęcia zespołu powalają |
Tym razem, podobnie jak na CD, teksty znajdziemy we wkładce |
Cały album cechuje minimalizm wizualny |
Brzmienie wydania
Znów za recenzowane wydanie odpowiada niemiecka tłocznia Optimal Media, a więc ponownie możemy cieszyć się naprawdę genialnym brzmieniem. Płyta winylowa znakomicie oddaje głębię i wielowarstwowość nagrań, które dość ciężko dostrzec na płycie kompaktowej. Świetne "zawijasy" gitarowe niosące się długim, nieprzerwanym echem po całym pokoju, gruby i niebiorący jeńców, przesterowany bas, wypełniająca każdą szczelinę, gęsta perkusja, płynąco-lejąca się podstawa organowa i wokal, wyciszony, spokojny, a zarazem emocjonalny i pełen życia.
Scena muzyczna jest odpowiednio szeroka, zalewając całe pomieszczenie odsłuchowe, zaś stereofonia nie zawodzi. Doskonale wiemy który instrument gra po której stronie i na której warstwie głębokości. Brzmienie jest bogate, pełne, w żaden sposób nie okrojone, brzmi, jakby album od początku był nagrywany analogowo. I tak właśnie powinny być wydawane płyty winylowe, tak ze starą, jak i nową muzyką. Nie ma tu mowy o kompresji czy cyfrowych artefaktach, wszystko jest tu płynne, naturalne i niewymuszone. Brawa!
Ocena albumu
Porządnie wydana płyta i bardzo dobrze, ten album na to zdecydowanie zasługuje |
"Humbug" to zdecydowanie moje ulubione dzieło Arctic Monkeys. Ba, uważam, iż jest to w zdecydowanej mierze ich magnum opus. Tak, jak lubię kolejne albumy, o których dowiecie się z kolejnych odsłon tego cyklu, tak w mojej opinii nie umywają się do "Humbuga". Lata 2008-2010 były dla zespołu zupełnie nową fazą, która jednak w idealny sposób wyewoluowała z ich dotychczasowych poczynań i każdy, kto im kibicował od dłuższego czasu, rozumiał doskonale taki obrót spraw. Nawet po teledyskach, sposobie ubioru i scenografii koncertów można było wysnuć wnioski, że Arctic Monkeys wchodzą w nowy, posępniejszy etap. Już na poprzednim albumie "Favourite Worst Nightmare" zespół powoli odchodził od młodzieńczego, typowo neo-britpopowego grania z pierwszej płyty, na rzecz znacznie mroczniejszych kompozycji wokalno-instrumentalnych. Również Alex Turner na drugim albumie przestał wykrzykiwać setki słów na sekundę, a zamiast tego zaczął operować głosem znacznie rozważniej i bardziej kontrolowanie. Oczywiście do tego jego młodzieńczego sposobu śpiewu absolutnie nic nie mam, uważam, że robił to bezbłędnie, ale zdecydowanie najbardziej lubię jego wokalizy na "Favourite Worst Nightmare", recenzowanym tu "Humbugu", czy pierwszym albumie The Last Shadow Puppets.
I właśnie "Humbug" zaprezentował nam zupełnie inną stronę Alexa. Utwory z tego albumu nie muszą opierać się na setkach tysięcy słów, a sam wokal może, a nawet powinien być spokojniejszy, a kiedy trzeba ukazać odpowiednio silne emocje. Sposób frazowania Turnera jest tutaj niesamowity i idealnie zgrywa się z instrumentacją, tworząc świetne i niezapomniane kompozycje. Słychać, że lider zespołu wiele się nauczył podczas swojej przygody z The Last Shadow Puppets. Instrumentacja jest tu również na najwyższym poziomie. To idealne połączenie mrocznych, nieco piskliwych gitar pełnych pogłosu, organów Hammonda (które pojawiają się tu dzięki pierwszym przygodom z tym instrumentem z poprzedniego albumu) i przesterowanego, grającego bardzo nisko basu. To wszystko okraszone jest perkusją, która zaczyna być ogrywana przez Matta Heldersa rzadziej, mniej gęsto, jednak nadal zajmuje swoje prawowite miejsce "grzmiącej podstawy" piosenek. Myślę, że tym razem przyrównałbym pracę bębnów do czegoś bardziej zbliżonego grze Johna Bonhama z Led Zeppelin.
Label strony A wygląda jak kawałek drewnianego wieczka z wyrytymi inicjałami zespołu |
Kompozycje na "Humbugu" to czysty majstersztyk. Teksty są coraz bardziej dorosłe i porównania w nich zastosowane coraz bardziej wyszukane. Teksty takie jak "Niczym lokaj, który odkrywa niespodziewane w ukrytym pomieszczeniu za regałem z książkami", "A teraz skrywasz się w mym śnie, a ta książka ujawnia Twą twarz, pływasz mi pod powiekami, a koncentracja mi umyka", "Przedłużałem powrót taksówką do domu jak tylko mogłem, bo poczułem Twój zapach na pasie bezpieczeństwa, nie zdradziłem taksówkarzowi swoich skrótów do domu, niech jedzie dłuższą drogą", czy "Wszyscy śliczni goście przyszli na imprezę i wymachują ramionami w rytm muzyki, rzucając cienie wężowiska na ścianę" to tylko niektóre genialne opisy z tekstów tutejszych utworów, które przemawiają do mnie z dużą siłą.
Zaskakujące, nagłe przejścia całkowicie zmieniające klimat utworu, których spodziewałbym się po długaśnych psychodelicznych etiudach, występują tu bardzo często mimo, że same piosenki są raczej standardowej długości. Tym razem również chórki Nicka O'Malleya i Heldersa są znacznie bardziej zaakcentowane i stanowią kolejny instrument. Jest to coś, co będzie wykorzystywane w jeszcze większym stopniu na kolejnych płytach. No i zaczyna się rozbudowywanie utworów o kolejne instrumenty, które podczas nagrań w studio można zrealizować we czwórkę, ale podczas występów wymagają już dodatkowych, sesyjnych muzyków. I tak na "Humbugu" pojawia się John Ashton jako muzyk sesyjny i klawiszowiec. W jednym z utworów możemy w chórkach usłyszeć nawet Alison Mosshart.
Po ilości piosenek można łatwo zauważyć, że zespół poszedł w jakość, a nie ilość. Ponownie, nie chodzi o to, że na pierwszym, czy drugim albumie piosenek było zbyt wiele, po prostu tutaj mam wrażenie, że te 10 utworów w zupełności wystarcza i wklejanie kolejnych na siłę byłoby przesadą. A jest czego słuchać! Album otwiera "My Propeller" z genialnym, falującym rytmem w stylu "pytania i odpowiedzi" (czyli jedna fraza instrumentacji "pyta" jednym motywem muzycznym, druga "odpowiada" innym motywem). Po nim następuje znakomity "Crying Lightning" ze wspaniałym dialogiem gitar i basu, uzupełnionym świetnymi bębnami, "Dangerous Animals" z rytmem w stylu flamenco wzbogaconym o mocny bas, przepiękna ballada "Secret Door" ze wspaniałym tekstem, niezwykle energiczny i pełen radości z grania "Potion Approaching" (kilka razy słychać jaką frajdę ma zespół kiedy pokrzykują do mikrofonów) z bardzo ciężkim riffem na basie, "Fire And The Thud" z całkowitą zmianą klimatu w środku utworu i świetną, rozedrganą pracą gitar, znakomity "Cornerstone" z przecudnym tekstem o desperackim poszukiwaniu utraconej miłości, "Dance Little Liar" z niezapomnianym riffem i motywem perkusyjnym, "Pretty Visitors" o zakłamanych szumowinach, z bardzo mocnym, bardzo obrazowym przekazem i w końcu "The Jeweller's Hands", które od pierwszej do ostatniej nuty po prostu oczarowuje absolutnie wszystkim.
Szczerze mówiąc to cały album oczarowuje absolutnie wszystkim. Starałem się wymienić czym charakteryzuje się każdy z utworów, ale tak naprawdę, aby w pełni docenić te piosenki, trzeba ich posłuchać. To jest połączenie instrumentów, wokali, tekstów i klimatu wręcz absolutne. Możliwe, że nie nazwałbym "Humbuga" albumem tak legendarnym, jak choćby "Abbey Road" Beatlesów, "Led Zeppelin IV", "Dark Side Of The Moon" Pink Floyd, czy "Electric Ladyland" Hendrixa. Jednak to bez dwóch zdań jeden z moich ulubionych albumów rockowych wszech czasów, który trafia w moje gusta pod każdym względem i zdecydowanie - największe osiągnięcie Arctic Monkeys. I tak, jak doceniam, że każdy album w ich dyskografii jest zupełnie inny niż poprzednie, tak czekam z niecierpliwością, aż kiedyś wrócą do tego właśnie stylu, ponieważ uważam, że spełniali się w nim zdecydowanie najlepiej.
Cena wydania
Album ten w różnych reedycjach oscyluje w granicach 100... do aż 210 złotych! Nie dajcie się naciągnąć i kupcie go, kiedy będzie kosztował 100-115 zł. Jakkolwiek przepięknie wydany i świetnie brzmiący, nie jest wart ponad 200 złotych. To wszakże tylko jednopłytowe wydanie. No i jak zwykle: szukajcie wydań od Optimal Media.