Miesiąc z Arctic Monkeys #1 - recenzja niemieckiej reedycji "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not"

Drugą część miesiąca z Arctic Monkeys znajdziecie tutaj. 

Trzecią część miesiąca z Arctic Monkeys znajdziecie tutaj.

Oficjalnie rozpoczynamy miesiąc z Arctic Monkeys! Zespół, który przywrócił mi wiarę w nowe pokolenia muzyków i który pokazał mi wspaniałą mieszankę młodzieńczej werwy i znanych z poprzednich dziesięcioleci chwytów muzycznych zdecydowanie zasługuje na wyróżnienie taką serią recenzji, ponieważ po Beatlesach to mój ulubiony zespół.

Uwagi/stan albumu

Płytę odsłuchiwałem na gramofonie Technics SL-QX-300 z wkładką Ortofon OMP 10 i igłą eliptyczną Ortofon OM 5e, wzmacniaczu Technics SU-V6 i kolumnach Technics SB-5.

Wg systemu oceniania płyt winylowych Record Collector's Grading System oceniam stan płyty na Mint (Nowy).

Dane wydania

Wydawca: Domino Records
Nr katalogowy: WIGLP162
1 x winyl
Kraj pochodzenia wydania: Niemcy
Data premiery: 2006 r.
Data wydania: 2013 r., reedycja

Lista utworów

Strona A:

  1. The View From The Afternoon    3:38
  2. I Bet You Look Good On The Dancefloor    2:53
  3. Fake Tales Of San Francisco    2:56
  4. Dancing Shoes    2:22
  5. You Probably Couldn't See For The Lights But You Were Staring Straight At Me    2:10
  6. Still Take You Home    2:50

Strona B:

  1. Riot Van    2:12
  2. Red Light Indicates Doors Are Secured    2:22
  3. Mardy Bum    2:26
  4. Perhaps Vampires Is A Bit Strong But..    4:25
  5. When The Sun Goes Down    3:17
  6. From The Ritz To The Rubble    3:11
  7. A Certain Romance    5:27

Okładka, wkładki, koperty 

Nie zdejmowałem folii, ponieważ okłada się nie rozkłada, a logo zespołu znajduje się na naklejce

I znów można powiedzieć, że mam dylemat, ponieważ z jednej strony okładka sama w sobie została wykonana bardzo dobrze. Karton jest odpowiednio gruby, nadruk jest ładny i wyraźny (wcale nie rozmazany z powodu powiększania zdjęcia z okładki wersji CD), a z drugiej szlag mnie trafia na kilka głupawych rozwiązań, jakie tu zastosowano.

Przede wszystkim logo zespołu zostało umieszczone na dużej naklejce znajdującej się na folii, w którą zawinięto okładkę podczas pakowania. Niby nie jest to zabieg nowy i o ile mi wiadomo, wszystkie winylowe wersje tego albumu tak mają. Ba, nawet niektóre wersje kompaktowe mają logo wyłącznie na folii. Ja jednak bardzo nie lubię takiej praktyki, ponieważ o ile naklejek z tekstami reklamowymi mi nie szkoda, tak loga i wszelkie dodatkowe elementy graficzne okładki powinny być umieszczane bezpośrednio na tychże. Głównie dlatego, że taka folia zgrzewana nie jest zbyt estetyczna, a do tego po jakimś czasie z pewnością zacznie się rozrywać i marszczyć jeszcze bardziej i w końcu trzeba będzie ją zdjąć. Niestety w tym przypadku, razem z logiem zespołu.
 
Zblazowany gość na okładce nie należy do zespołu, ale bardzo pasuje do tematyki utworów

W środku niestety nie jest o wiele lepiej. Płytę umieszczono w kartoniku, który jest bardzo ładny, ale nie ma żadnej folii wewnątrz. Na domiar złego został źle wymierzony i pasuje do okładki dosłownie "na styk". Dlatego wyciągnięcie tegoż kartonika z okładki jest niezwykle utrudnione, nie mówiąc już o wyciągnięciu płyty, co jest jeszcze gorsze. Wszystkie te trzy elementy: okładka, kartonik i płyta, zostały źle wymierzone i zwyczajnie siedzą zbyt ciasno.

Zdjęcia nawiązują do tekstów, teledysków i okładek singli zespołu z tamtego okresu

Żeby jeszcze pogorszyć sprawę, winyla wrzucono "samopas" do kartonika i brak jakiejkolwiek folii prowadzi do porysowania niektórych egzemplarzy. Mój porysowany nie jest, ale się nieco wykrzywił (na szczęście dla mnie nie wpływa to na odsłuch). To bardzo nieprofesjonalne, kiedy wydawcy nie potrafią wymierzyć okładki, koperty (czy w jak w tym przypadku kartonika) i samej płyty tak, aby wszystko się ładnie mieściło i zachowało standardowe wymiary. Na szczęście wystarczy wymienić kartonik na kopertę z folią i wyciąganie płyty z okładki staje się od razu bezpieczniejsze i bezproblemowe (jednak sam kartonik musi trafić na półce obok okładki, ponieważ jest tam za ciasno).

Klimat albumu jest na wskroś brytyjski, czuję się, jakbym sam przechadzał się ciasnymi uliczkami Sheffield
 
Same labele również nie powalają. Ja wiem, że głównie album ten sprzedawany był na kompaktach i tam płyta ma jedną stronę z nadrukiem, ale można było się nieco bardziej postarać. Tylko label strony B posiada charakterystyczne zdjęcie petów po papierosach, jak płyta kompaktowa. Stronę A potraktowano całkowicie czarnym labelem z informacjami dot. praw autorskich i małym "Side A" u dołu. Liczyłem na nieco więcej.

Ciekawostka: wszystkie zdjęcia do okładki albumu, książeczki, wkładki, labela, nadruku na CD itd. wykonała polska artystka i fotografka - Aleksandra Wolkowicz (znana za granicą jako Alexandra Wolkowicz).

Brzmienie wydania

Tak, jak głupawe decyzje dotyczące poligrafii zrzucam na Domino Records, które poskąpiło pieniędzy, tak na szczęście brzmienie wydania zawdzięczamy niemieckiemu Optimal Media GmbH. Ta niemiecka tłocznia jest odpowiedzialna m.in. za znakomite tłoczenia Beatlesów w mono, dlatego też spodziewałem się po nich naprawdę dobrze brzmiącego wydania. Na szczęście nie zawiodłem się.

Płyta nie jest cienka, ale do najgrubszych też nie należy

Jednak nie było to tak oczywiste. Pierwsze wydania winylowe tego albumu są mocno krytykowane za bardzo słabe brzmienie, a sam materiał był wszakże rejestrowany w 100% cyfrowo i wydawca mógł rozesłać do tłoczni typowego "cyfraka" nie przystosowanego do charakterystyki formatu analogowego.

Reedycja z 2013 roku została jednak potraktowana znacznie lepiej i brzmi znakomicie. Perkusja jest bardzo przestrzenna i nieco mniej agresywna w górnych pasmach, niż na CD, bas schodzi nisko i jest mięsisty tam gdzie być musi, a bardziej chrapliwy, tam gdzie trzeba. Gitary, efekty i wokal zostały mocno pozmieniane względem wydania kompaktowego tak, aby miało to znacznie więcej sensu z szerszą i bardziej stereofoniczną sceną czarnej płyty. Z tego tytułu osoby przyzwyczajone do słuchania tego albumu ze źródeł cyfrowych, mogą odnieść wrażenie, że został on niepotrzebnie uładzony. Mniej agresywne perkusyjne "przeszkadzajki", mniej ostre i świszczące gitary i mniej przeszywający wokal, to po prostu wypadkowa brzmienia analogowego. Fakt, takie zabiegi plus zupełnie inne rozmieszczenie dźwięku na planach sceny (bliżej/dalej) sprawiają, że po przesiadce z kompaktu można się nieco pogubić.

Label strony A jest biedniutki...
 

To wszystko jednak nic, jeśli docenimy dodatkową wielowymiarowość dźwięku, znacznie lepsze rozmieszczenie, czytelność przekazu i przede wszystkim jego głębię. Kiedy już przywykniemy do tego typu brzmienia z tym konkretnym materiałem muzycznym, to całość nabiera rumieńców i daje nam się całkowicie zatracić w muzyce, a przecież o to właśnie chodzi. Nie zrozumcie mnie opacznie, kompakt również brzmi świetnie, ale to zupełnie inny sposób, w jaki doświadczamy tego albumu. Bardzo podobne odczucia miałem kiedy recenzowałem płytę The Last Shadow Puppets, również wydaną przez Domino Records i również będącą albumem, na którym Alex Turner śpiewa. Po więcej opisów tego fenomenu płyt Domino możecie sięgnąć właśnie do tamtej recenzji.

Krótko mówiąc: podobnie jak w przypadku TLSP, album na winylu brzmi pełniej, bardziej przestrzennie, naturalniej, ale za to mniej analitycznie i mniej wycyzelowanie niż na kompakcie, dlatego na obu nośnikach możemy usłyszeć inne elementy. Na winylu usłyszymy coś, co ukryło się w nawarstwionym dźwięku cyfrowym, a na kompakcie usłyszymy coś, co ukryło się w zmiękczonych wysokich tonach. Każdy powinien przesłuchać obu wersji, ale jak dla mnie winyl (zresztą jak prawie zawsze) wygrywa.

Ocena albumu

Arctic Monkeys postanowili chyba stworzyć album z jednym z najdłuższych tytułów w 2006 roku. Pełen tytuł to dość pokraczne (nawet po angielsku) zdanie "Whatever People Say I Am, That's What I'm Not", czyli po polsku można by to ująć jako "Cokolwiek ludzie o mnie gadają, to taki nie jestem". Do tego na albumie znajduje się utwór z niewiele krótszym tytułem "You Probably Couldn't See For The Lights But You Were Staring Straight At Me" czyli "Mimo, że patrzyłeś wprost na mnie, to prawdopodobnie mnie nie widziałeś z powodu świateł świecących ci w oczy". Na szczęście nie stało się to tradycją zespołu. :D

Label strony B wygląda jak kompakt i ma to więcej sensu

Co tu dużo mówić. Każdy pragnąłby takiego debiutu. Na albumie nie znajdziemy ani jednego słabego utworu, a większość z nich jest z gatunku tych szybszych i naprawdę każdy z nich ma riff, który go wyróżnia spośród tłumu i sprawia, że zapada w pamięć. Na pierwszy rzut ucha płyta zdaje się nie być zbyt odkrywcza z punktu widzenia dzisiejszych czasów. Ba, niektórzy mogą stwierdzić nawet, że w momencie premiery w 2006 roku całość była bardzo zbliżona do ówczesnych osiągnięć The Strokes, czy Franza Ferdinanda. Jednakże, jest to bardzo złudne stwierdzenie i warto dokładniej przysłuchać się temu, co miały na debiutanckim krążku do zaoferowania Arktyczne Małpy.

A jest tego całkiem sporo. Przede wszystkim mamy tutaj, bardzo pasującą do poligrafii, warstwę tekstową. Alex Turner pokazuje już od samego początku istnienia zespołu, swój niesamowity talent do opisywania prostych sytuacji, w bardzo obrazowy i zaskakująco metaforyczny sposób. Dzięki niemu jesteśmy w stanie wyobrazić sobie postaci z nagranych tu piosenek, jak gdyby stały tuż przed nami. Na "Whatever People Say..." teksty prawią o imprezach, spotkaniach pod monopolowym, szkolnych romansach, podrywaniu dziewczyn w klubie, piciu przed ukończeniem pełnoletniości, kłopotach z policją, pierwszych rozstaniach spowodowanych ciągłymi kłótniami, czy nawet o spotykaniu późną nocą prostytutek, które z braku klientów i desperacji, oferują usługi nawet nieletniej młodzieży. To wszystko okraszone jest bardzo konkretnym akcentem Turnera, oraz wtrąceniami z typowo brytyjskiego slangu. W późniejszych okresach działalności AM ten styl nieco się zatracił, ale tutaj słychać go wyraźnie i świetnie dopełnia tak wizualne, jak i muzyczne nawiązania do brytyjskiego życia w mieście charakteryzujące tę płytę.

Z powyższego opisu można by wysnuć wniosek, że album ten jest bardzo młodzieżowy i nie trafi do osób, które są już dorosłe. Jednakże nic bardziej mylnego, teksty te są napisane w tak sprytny i alegoryczny sposób, że tak naprawdę nie opowiadają o imprezach, kolejkach na koncerty w pubie i piciu piwa pod sklepem. Tak naprawdę opowiadają o relacjach międzyludzkich, młodzieńczym pozerstwie, nieprzemyślanych decyzjach, głupich zachowaniach i problemach, które towarzyszyły na pewno każdemu i każdej z nas. Nie ważne, czy to brukowane uliczki Sheffield, czy betonowe chodniki polskiego blokowiska, każde z nas przeżyło w swoim życiu ten okres, kiedy tak naprawdę czuliśmy, że żyjemy w momencie wyjścia z domu. Kiedy życie wśród znajomych wyglądało zupełnie inaczej, niż życie z rodziną w domu. Kiedy każde z nas przeżywało swój pierwszy zawód, kiedy to okazywało się, że kolega jest gnidą, a koleżanka nagle nie potrafi się z nami dogadać. Dlatego uważam, że ten album trafi do każdego, ponieważ każdy takie coś przeszedł.

No i muzyka. Znajdziemy tutaj naprawdę energicznego indie-rocka, który co prawda brzmi bardzo współcześnie i zalatuje post-britpopem, ale również czerpie z dawnych wzorców, które ujawniają się (póki co bardzo skromnie i nieśmiało) tu i ówdzie. Przede wszystkim Arctic Monkeys urzekli mnie te wiele lat temu tym, że potrafią w świetny sposób żonglować klimatem utworu (oczywiste zapożyczenie z psychodelii), ale również, że wykorzystują w 100% każdy z instrumentów i każdego z członków zespołu. Nie ma tutaj mowy o zepchnięciu perkusji czy basu na dalszy plan, one mają równie ważną rolę co gitary i wokal. Co więcej, one mają przede wszystkim dużo do powiedzenia.

Album nagrano jeszcze z oryginalnym basistą Andym Nicholsonem, który również był współzałożycielem zespołu. Nicholson miał trudności z podróżowaniem i odczuwał olbrzymie zmęczenie długimi trasami koncertowymi, dlatego podczas pierwszej trasy zespołu do Stanów Zjednoczonych, został tymczasowo zastąpiony przez Nicka O'Malleya. Nick sprawdził się w swojej roli, a członkowie zespołu stwierdzili, że skoro ich sukces prowadzi ich do najróżniejszych zakątków świata, będzie to oznaczać coraz więcej, coraz dłuższych tras. Naturalną koleją rzeczy Nicholson odpadł ze składu, a O'Malley został na stałe. Na szczęście muszę przyznać, że Nick gra bardzo podobnie do Andy'ego i gitara basowa jest na tym albumie równie prominentna jak na następnych. Bas jest soczysty, pełny, odważny, nie tylko podkreśla utwory, ale również je prowadzi, po prostu stanowi świetną odskocznię (np. znakomite "zjazdy" basu w dół gryfu), od której mogą odbić się gitary elektryczne Turnera i Jamiego Cooka. Perkusja to z kolei dzieło Matta Heldersa i na wydaniu winylowym naprawdę błyszczy. Niesamowita prędkość grania (jak na tego typu utwory), gęstość, ale i swoista rozwaga, inkrustowanie i akcentowanie perkusjonaliami poszczególnych momentów w utworach, są wręcz mistrzowskie. Jeśli chcecie naprawdę posłuchać, co potrafi Helders, to "Whatever People Say..." jest chyba drugim najlepszym albumem do tego celu. Na późniejszych krążkach perkusja gra znacznie bardziej rzadkie partie, nadal wyważone i wymagające, ale jednak bardziej podkreślające co się dzieje, niż wypełniające tło.

Jak wspominałem, nie ma tutaj słabych utworów, dlatego wymienię po prostu te, które uwielbiam najbardziej i uważam za najciekawsze: "The View From The Afternoon" z niesamowitą pracą perkusji, "I Bet You Look Good On The Dancefloor" ze znakomitą solówką otwierającą utwór i świetnymi odniesieniami do "Romea i Julii", "Dancing Shoes" o wszechobecnym zakłamaniu w klubach i na dyskotekach, "Still Take You Home" o typowej "klasowej królowej", która nie szanuje nikogo oprócz siebie samej, cudownie wyciszony "Riot Van" o złapanych przez policje nastolatkach, którzy zaczynają zdawać sobie sprawę z tego, że życie to nie bajka, "Mardy Bum", który wspaniale zmianą klimatu utworu podkreśla kłótnię między młodymi ludźmi, którzy zbyt szybko wzięli ślub, "Perhaps Vampires Is A Bit Strong But.." to znakomita mieszanka najróżniejszych przejść, motywów i riffów, które opowiadają wraz z tekstem o wszechobecnym fałszu i zakłamaniu, zaczynające się delikatnie, a potem uderzające "z kopyta" "When The Sun Goes Down" o wykorzystywanych przez alfonsa prostytutkach, które po prostu chcą normalnie żyć, czy w końcu idealnie wieńczące całość "A Certain Romance", którego cała struktura i tekst doprowadzają do przyjemnej refleksji nad czasami młodzieńczymi.

Mimo niewymiarowej okładki i kartonika wewnętrznego, nadal polecam to wydanie. Brzmi ono świetnie (a przecież o to głównie chodzi), a poligrafia sama w sobie nie jest taka zła, ponieważ jej jakość wykonania stoi na wysokim poziomie. Album jest genialny w swej młodzieńczej energii i zawsze sprawia, że wracam pamięcią do czasów imprezowania do bladego świtu i przekonywania się, że ludzie mają jednak więcej niż jedno oblicze, a słuchanie go z winyla to zupełnie inne doznanie. Unikajcie tylko pierwszych wydań winylowych, a będziecie zadowoleni.

Cena wydania

Obecnie kolejne wznowienia tego albumu na winylu można dostać w cenie około 100-115 zł. Zawsze warto dodać sobie ten album do obserwowanych i przyczaić się na jakąś promocję. W każdym razie nawet te 100 zł jest moim zdaniem odpowiednią ceną za to wydanie. Upewnijcie się tylko, że było ono tłoczone przez Optimal Media i że wasz egzemplarz jest wolny od wad spowodowanych kartonikiem wewnętrznym.