Moich 10 niepopularnych opinii audio CZĘŚĆ 1 - FELIETON

Każdy ma swoje opinie na każdy temat, obiektywizm jest pojęciem dość abstrakcyjnym, ponieważ dopóki nie stwierdzamy niezaprzeczalnych faktów, z którymi trudno się nie zgodzić, to nie jesteśmy obiektywni.

To samo dotyczy muzyki i sprzętu audio - każdy ma inny słuch, inne wyczucie rytmu, inne potrzeby, nikt nie jest doskonałą Alfą i Omegą, która wie wszystko o wszystkim w dziedzinie muzyki.

Dlaczego więc wyliczanka moich niepopularnych opinii na tematy muzyczne? Ponieważ zauważyłem, że niejednokrotnie użytkownicy portali społecznościowych boją się przyznać do jakiejś opinii, która nie pokrywa się z ogółem społeczeństwa, ponieważ nikt nie lubi wychodzić przed szereg i zostać obrzuconym gniewnymi spojrzeniami. Nikt nie lubi słuchać długich wykładów w stylu "Ale jak to nie lubisz XYZ?!". Poza tym, takie "top listy" są zawsze znacznie bardziej intrygujące niźli kolejne "Top 10 najlepszych/najgorszych". Oto moich 10 niepopularnych opinii audio!

#10 "Sierżant Pieprz" nie jest najlepszym albumem Beatlesów

"Sierżant" jest genialny, ale Beatlesi stworzyli znacznie lepsze albumy

Zacznę może nieco hipstersko. Jakże to? Album okrzyknięty jednym z najważniejszych w historii muzyki i to w dodatku stworzony przez MÓJ ukochany zespół nie jest tak naprawdę najlepszy? Dajcie mi chwilę, już wyjaśniam. Jako wielki Beatlefan uwielbiam wszystkie płyty Czwórki z Liverpoolu, serio. Każdy album, od przecierającego początkowe szlaki "Please Please Me", aż po zwieńczenie ich kariery z "Let It Be" (chociaż tutaj znacznie bardziej wolę ich oryginalną wizję, niż wydziwianie Phila Spectora), no i albumy solowe. W każdym albumie jestem w stanie odnaleźć coś niesamowicie zaskakującego, zajmującego i ciekawego, nawet w tych najprostszych kompozycjach, w których wprawne ucho usłyszy zalążki muzycznego geniuszu, który czekał na objawienie. I naprawdę mam dni, w których absolutnie każdy album przemawia do mnie w 100% i właśnie w tej chwili potrzebuję tej cząstki historii "Żuków" w swoim życiu.

Nie inaczej jest z "SGT. Pepper's Lonely Hearts Club Band" z 1967 roku. Kiedy mam ochotę posłuchać tej płyty to naprawdę zatapiam się w niej i jestem pod olbrzymim wrażeniem muzycznego kunsztu zespołu, tego jak ten album zmienił świat, jak bardzo wpłynął na popkulturę, jak inspirował i nadal inspiruje nie tylko muzyków. Jednakże Beatlesi wydali znacznie lepsze - w mojej ocenie rzecz jasna - albumy, które pokochałem od pierwszych dźwięków, są bardziej spójne, lub po prostu przemówiły do mnie znacznie bardziej. Wśród nich znajduje się przede wszystkim "Abbey Road" z 1969, które moim zdaniem jest swoistym magnum opus zespołu, na drugim miejscu byłby duet "Rubber Soul" z '65, razem z "Revolverem" wydanym rok później - te dwie płyty pokazały, że zespół zaczyna myśleć naprawdę nieszablonowo. Zwłaszcza "Revolver" przepełniony niezwykle psychodelicznymi rozwiązaniami wymieszanymi z klasyką rocka, okazał się być moim ulubieńcem. No i w końcu choćby "Magical Mystery Tour" z genialnym "Stawberry Fields Forever", "All You Need Is Love" czy "I Am The Warlus".

"Abbey Road" to mój kandydat na najlepszy album zespołu - zdecydowanie!

Mogę tak wymieniać resztę dyskografii Beatlesów, ale nie o to tutaj chodzi, jak mówiłem każdy ich album to odrębna przygoda muzyczna, coś zupełnie innego, różnego od siebie, nagrywanego w inny sposób, z innymi zamierzeniami, które słychać. Grunt, że do "Sierżanta" przekonywałem się najdłużej i nie jestem pewien czy nazwałbym go najlepszym albumem Czwórki. Może wynika to z faktu, że jest on najbardziej "cyrkowy" i "teatralny" co dla "młodszego mnie" było trudniejsze do zrozumienia? Może chodzi o to, że przez lata słuchałem wersji stereo, która brzmi zupełnie inaczej niż mono, ponieważ została pozmieniana przez inżynierów dźwięku i montażystów? Może po prostu musiałem dorosnąć emocjonalnie. Jednak gdy w końcu pokochałem ten album, zdałem sobie sprawę, że są inne, które cenię odrobinkę bardziej.

#9 Sixto Rodriguez jest lepszy od Boba Dylana

Rodriguez brzmiał jak znacznie ciekawsza wersja Dylana i miał lepsze pomysły

Przykro mi, jeśli fani Dylana to czytają, ale po prostu nie lubię jego twórczości. Istnieje tylko jeden utwór, w którym moim zdaniem głos Boba brzmi fajnie i tylko jeden, który jestem w stanie zaakceptować muzycznie. Jest nim osławione "Like A Rolling Stone". Sztampowo? Być może, nie zmienia to faktu, że Dylan po prostu do mnie zupełnie nie przemawia. Może to ten "country-vibe", który bije mnie po uszach, kiedy go słyszę, może to jego głos, który przypomina mi jakiegoś ranchera prosto z bezkresów dzikiego zachodu. Coś sprawia, że nie jestem w stanie słuchać Boba Dylana i zachwycać się nim, jak większość, już nie wspomnę o nazywaniu go największym poetą Ameryki XX wieku.

Przyznaję, że potrafi napisać naprawdę genialne utwory, ale czy wykonać? Niestety Bob Dylan jest dla mnie zbyt monotonny, a nawet kiedy próbuje wyjść zza gitary i harmonijki to nie imponuje mi tak bardzo... jak muzycy, którzy go coverują. To zabawne, że zdecydowaną większość piosenek Dylana znacznie lepiej od samego Dylana wykonywali inni. I to niejednokrotnie! Najbardziej zapadły mi w pamięć "All Along The Watchtower" w wykonaniu Jimiego Hendrixa, które zmiata oryginał z powierzchni Ziemi, "Knockin' On Heaven's Door" Guns 'n' Roses (mimo, że ich nie słucham na co dzień!), "Blowin' In The Wind" w wykonaniu choćby Sama Cooke'a czy Steviego Wondera, czy wykonania "Just Like A Woman" Niny Simone oraz "It Ain't Me Babe" Johnny'ego Casha. Ta lista ciągnie się oczywiście znacznie dalej.

Dylan to z pewnością legenda i świetny autor tekstów, ale muzyk? Nie dla mnie

Co więc ze Sixto Rodriguezem? Zapomniany pieśniarz, który nie wybił się przez skorumpowany świat showbiznesu, w pewnym momencie konkurował bezpośrednio z Dylanem, jednak przegrał tę bitwę, ponieważ nie został odpowiednio wypromowany i zamieciony pod dywan. Po wielu latach można zobaczyć jego niesamowitą historię w filmie "Searching For Sugarman", który gorąco polecam. Rodriguez to też człowiek z gitarą piszący ballady, ale jego głos znacznie bardziej do mnie przemawia, jego teksty są bliższe życiu człowieka, który nie odniósł zbytniego sukcesu, człowieka, którego życie nie oszczędzało i który nie oszczędzał siebie. Aranżacje są też znacznie bardziej rozbudowane i ciekawe niż u Boba Dylana.  Naprawdę, jeśli nie znacie twórczości Rodrigueza posłuchajcie "Sugarman", "Crucify Your Mind", "I Wonder", "Street Boy" czy "I Think Of You", a zrozumiecie. Albo i nie. Ja jestem przekonany, że Sixto zrobiłby odpowiednią karierę w latach 70. i może nawet prześcignął Dylana, zamiast robić karierę po prawie 40 latach, ale lepiej późno niż wcale.

#8 Wolę Pink Floyd z Sydem Barrettem

Syd Barrett może i był szalony, ale zespół brzmiał z nim znacznie ciekawiej

Pink Floyd to zespół, który zawsze mi nieco "umykał". Jakoś nigdy nie potrafiłem usiąść i porządnie przesłuchać ich płyty, a kiedy to miało miejsce, to okazywało się, że bardzo szybko traciłem cierpliwość. Owszem, znam ich największe hity i nie ukrywam, że "Dark Side Of The Moon" jest albumem naprawdę solidnym, jednak czegoś mi tam brakuje. Nie do końca potrafię wskazać, co jest nie tak, co mnie tak odstrasza. Niby jest to psychodela, którą kocham, niby kompozycje są bardzo dobre, niby nic mi nie przeszkadza, a jednak.

I wtedy tata kupił składankę "Relics", która czerpie materiał głównie z pierwszych singli i debiutanckiego albumu "The Piper At The Gates Of Dawn". Kiedy usłyszałem utwory z tego początkowego okresu działalności Floydów, oniemiałem.

Jeśli lubicie późniejszy Floydów, to świetnie, ja pozostanę przy starych kawałkach

Może grupa nie grała wtedy jakoś zupełnie inaczej, ale jednak było w tym wszystkim coś z szalonych lat 60., utwory z tamtego okresu zdają mi się mniej senne i wycyzelowane jak te późniejsze, po prostu bardziej "ludzkie", naturalne, nieidealne. Gitary brzmiały wręcz kosmicznie, niczym piszczące w głębokim echu czujniki sondy międzyplanetarnej, a to w większości kompozycje właśnie Barretta. Zresztą tak naprawdę sposób grania zespołu ogółem znacznie bardziej mi przypadł do gustu, dudniący - typowy dla końcówki lat 60. - bas, perkusja wielowarstwowa i gęsta, bardziej omiatana pałeczkami, niż uderzana. Znacznie bliżej mi do tych utworów, niż do późniejszych dokonań Pink Floyd, które troszkę zlewają mi się w jedno.

Może nie wytłumaczyłem tego dostatecznie dobrze, ale po prostu tak jest. Syd Barrett roztaczał wokół swoich utworów specyficzną aurę małego, ciemnego klubu w latach 60., w którym na ścianie wyświetlane są zdjęcia z kosmosu, a na scenie gra kosmiczny zespół, zabierając słuchaczy w daleką podróż.

#7 Nie rozumiem popularności Spotify'a

Największy serwis streamingowy na świecie, a ja nadal nie rozumiem jego fenomenu

Kiedyś pisałem jaki stosunek mam do serwisów streamingowych i do czego ich używam (jeśli w ogóle). Nie mam nic przeciwko korzystaniu z tego typu usług, jeśli jesteśmy w podróży, lub naprawdę bardzo chcemy pozbyć się wszystkich fizycznych nośników audio. Jednak nie rozumiem w tym wszystkim jednego: fenomenu Spotify'a.

Dlaczego akurat ten portal jest tak popularny? Przecież w tej chwili darmowe konto jest zapchane po brzegi reklamami i zapewnia okropną "jakość" dźwięku, a może raczej jej brak. Format AAC przy 128 kbit/s to jakaś kpina. Ba, nawet jeśli wykupimy opcję Premium, to nadal mamy do dyspozycji jedynie AAC przy 320 kbit/s, czyli niewiele lepiej. Za co więc płacimy 20 zł? Na pewno nie za jakość brzmienia. Za brak reklam - to akurat zrozumiałe, za możliwość dowolnego wyboru odtwarzanych utworów i przewijania ich! Powtórzę, musimy zapłacić 20 zł miesięcznie za możliwość NORMALNEJ kontroli nad tym, czego słuchamy i niewiele lepszą jakość dźwięku!

"Sounds amazing"? No, trochę przesadzili...

Jeśli zostaniemy przy darmówce (jak znacząca większość osób, które znam) to oprócz reklam kolejną plagą egipską jest właśnie niemożność dowolnej zmiany utworów. Dlaczego więc tak wielu ludzi korzysta z darmowego Spotify'a? Jasne, playlisty mają ciekawe, ale szczerze mówiąc oferta utworów jest IDENTYCZNA jak na innych serwisach streamingowych, z nielicznymi wyjątkami. Wiem doskonale, że wielu ludzi nie słyszy różnicy, albo zwyczajnie ma za słabe słuchawki/głośniki, żeby ją usłyszeć, ale jestem ciekaw jakie dodatkowe ograniczenia będzie musiał wprowadzić Spofity, aby zmusić do wykupienia subskrypcji, a niestety inne serwisy powoli idą w ich ślady, nad czym mocno boleję, bo zapewniały lepszą jakość dźwięku na darmowym koncie.

#6 Kocham muzykę i sprzęt audio, ale nie rozumiem hardcore'owych audiofili

Ta dziwna skrzyneczka ma generować... "skalarne fale mózgowe poprawiające brzmienie". Że co?!

Muzyka to moje hobby, moja pasja, moja miłość. Gdybyście spytali mnie, którego zmysłu by mi było najbardziej szkoda, to na pierwszym miejscu byłby słuch. Jednakże, dzięki swoim doświadczeniom jestem zdania, że z niczym nie należy przesadzać i do wszystkiego trzeba podchodzić z rozsądkiem. Owszem, jeśli ktoś ma tyle pieniędzy, może zaszaleć i nakupować sobie sprzętu z najwyższej półki za setki tysięcy złotych (jeśli nie więcej), ale dawanie się robić w konia to już nieco inna para kaloszy.

Audiofile niestety niezwykle często wpadają w pułapki marketingowego bełkotu i ściemy, jaką są "audiofilskie" gadżety mające poprawić brzmienie zestawu audio. Przewody wykonane z węgla (który nie przewodzi prądu), wygrzewacze przewodów, woreczki ze specjalnymi kamykami, które przywiązujemy do przewodów, w celu uzyskania "lepszego przewodzenia", czy w końcu pokazany na powyższym zdjęciu The Extender, będący dziwnym ustrojstwem, które rzekomo ma wysyłać skalarne fale mózgowe, poprawiając tym samym dźwięk, brzmią niczym prawdziwe śmieci z telezakupów.

Zdjęcie audiofila przyłapanego w pociągu ze swoim "przenośnym" sprzętem

A jednak, masa osób daje się na to wszystko nabrać. Znaczna większość tych gadżetów jest zupełnie zbyteczna i żeruje na efekcie placebo, tworząc dla uzależnionych audiofili specyficzny rynek nikomu niepotrzebnych i - przede wszystkim - niedziałających przedmiotów, które są do tego piekielnie drogie. Wspomniany The Extender kosztuje 12 870 zł za JEDNĄ sztukę, a żeby uzyskać rzekomy pożądany efekt, musimy kupić takie DWA. Pokazany na zdjęciu jegomość podłączył dziesiątki przetworników cyfrowo-analogowych do i tak już horrendalnie drogiego odtwarzacza, który zdaje się być jednym z tych za około 3500 zł. Po swoim odtwarzaczu przenośnym wysokiej rozdzielczości, który kosztował zaledwie 700 zł wnoszę, że te dodatki, które przypiął do swojego sprzętu są zupełnie zbyteczne i zagrałby on koncertowo i bez nich. Nie wspomnę już o tym, że używa słuchawek otwartych w pociągu...

A przecież sprzęt audio nie musi być drogi. Naprawdę nie trzeba kupować komponentów Hi-Fi za grube tysiące, aby rozkoszować się przepięknym brzmieniem w domu czy w podróży. Tylko trzeba to wiedzieć i nie dać się omamić jak dziecko, a przede wszystkim nie bać się skierować swojego wzroku na sprzęt vintage.

Na drugą część artykułu zapraszam pod tym adresem!