Czy muzyki słucham tylko analogowo? - FELIETON

Dlaczego w XXI wieku słucham płyt winylowych? Dlaczego większość mojego sprzętu ma 40 lat? Dlaczego zachwycam się brzmieniem analogowym? Dlaczego nie słucham już kaset? Czy stronię od cyfryzacji? Co sądzę o płytach CD, streamingu audio i plikach wysokiej rozdzielczości? Na te pytania postanowiłem odpowiedzieć w niniejszym tekście, przy okazji dzieląc się moim spojrzeniem na różnorakie formaty audio.

Zanim zaczniemy mała uwaga: będę tu opisywał swoje odczucia dot. płyt winylowych, kompaktowych, kaset magnetofonowych, plików cyfrowych hi-res i streamingu i tylko ich. Wynika to przede wszystkim z tego, że formaty, które wymieniłem wyżej są zdecydowanie najpopularniejsze i najłatwiej dostępne w dzisiejszych czasach, a po drugie nie miałem do czynienia nigdy np. z magnetofonami szpulowymi, kasetami cyfrowymi typu DAT czy innymi nietypowymi formatami.

Który format sprawia mi najwięcej przyjemności?

Jak to się zaczęło

Nie zawsze słuchałem czarnych płyt. Wychowywałem się w latach 90., w których zdecydowanie królowały kasety magnetofonowe (tzw. MC) oraz kompakty. Mimo, iż mój ojciec prowadził od lat jeden z najbardziej rozpoznawalnych i najlepiej zaopatrzonych sklepów muzycznych, sprzedając płyty, kasety i sprzęt audio sporej części województwa, to w czasie przypadającym na moje dzieciństwo nie mieliśmy w domu już żadnego gramofonu. Gdybyśmy cofnęli się o kilka lat to znalazłby się tam niejeden, jednak kiedy ja byłem mały to na regale stały wyłącznie kaseciaki, kompakty i wzmacniacze, a ja słuchałem sobie baśni i piosenek dla dzieci z kaset, ponieważ oprócz starego magnetofonu Unitry, a później radiomagnetofonu Panasonica nie miałem nic. CD były niejako przeznaczone dla dorosłych, którzy ich nie zniszczą, których na nie stać. Tak wyglądały lata 90.

Tata - jak zresztą wszyscy w tamtych czasach - "padł ofiarą" złudnego wrażenia, że płyty winylowe to przeżytek, że CD brzmi lepiej i jest lepsze w każdej kwestii. Jakże mogło by być inaczej? Kompakt nie ma szumów, dźwięk jest wypełniony wysokimi tonami, które od razu budują skojarzenia z "czystością" brzmienia, płyty są mniejsze, teoretycznie wytrzymalsze, można wybierać dowolnie utwory i programować co i w jakiej kolejności odtworzymy. Jeśli dodamy do tego jeszcze zmieniarkę płyt, ha! Pełen luksus.

Problem w tym, że w tamtym czasie tak rzeczywiście mogło wszystkim się zdawać. Oryginalne albumy wydawane na kompaktach na przełomie lat 80. i 90. były tłoczone i nagrywane znacznie lepiej niż obecnie wydawane srebrne krążki, a do tego nierzadko niewiele zmieniano w masteringu materiału, który na nich się znalazł. W Japonii płyty kompaktowe zaczęto tłoczyć na kilkukaratowym złocie, które miało lepiej przewodzić laser czytnika płyt, a tym samym skutkować lepszym brzmieniem. W wielu przypadkach tak właśnie było.

Nastolatkowie wyposażyli się w Walkmany, a co bogatsi w Discmany i uzbrojeni w ulubione albumy, własnoręcznie nagrane składanki lub zgrane z radia audycje, wychodzili na ulicę słuchać ukochanych zespołów absolutnie wszędzie.

Taki etap w swoim życiu również przeszedłem


Później nastała era "empetrójek". Prawie każdy na ulicy miał w kieszeni lub plecaku choćby najtańszy odtwarzacz, małe douszne słuchawki (które pieszczotliwie nazywam "prztyczkami") i masowo zgrywał swoje ulubione utwory z internetu. Oczywiście nielegalnie. Niestety rzadko kto wykonywał własnoręcznie kopie oryginalnych kaset czy płyt CD, które miał w domu. Cyfrowe pliki otworzyły drogę do całego świata muzyki. Pożyczanie kaset i płyt stało się pieśnią przeszłości, teraz każdy mógł bez większych problemów pobrać dowolne utwory z sieci. Nikt już nie odpowiadał na pytanie "A słyszałeś tę płytę?" entuzjastycznym "Nie, daj posłuchać!", wystarczyło przecież po powrocie do domu pobrać co trzeba.

Rozwój telefonów komórkowych, pojawienie się pierwszych telefonów muzycznych, a potem smartfonów, a w końcu pojawienie się oficjalnych plików cyfrowych na sprzedaż ze stron artystów i serwisów streamingowych sprawiły, że muzyka już na stałe zagościła w każdym zakamarku naszych domów, na ulicach i w pracy, a dostęp do tysięcy utworów stał się prostszy niż kiedykolwiek przedtem.

Dlaczego w XXI w. słucham winyli?

Ja również słuchałem muzyki w ten sam sposób co wszyscy z małym wyjątkiem: od zawsze miałem dostęp do porządnego, pełnowymiarowego sprzętu Hi-Fi. Gdy zacząłem z niego korzystać to bardzo szybko przerzuciłem się z kaset na płyty CD, a potem zupełnie znikąd boom na winyle. To, co z początku zdawało się być jedynie modą, okazało się sensownym posunięciem ludzi, którzy znudzeni byli już słuchaniem "bezdusznych cyfraków" w formie kompaktów. My również złapaliśmy bakcyla. Ojciec przypomniał sobie wszystko, co wiedział o czarnych płytach, ja zacząłem się dopiero uczyć "z czym to się je" i właśnie wtedy nastąpił przełom.

Razem z tatą otworzyły nam się oczy. Płyty winylowe może i potrzaskiwały tu i ówdzie, może i wymagały znacznie większej pielęgnacji niż "cedeki", może zmiana stron była z początku uciążliwa, ale za to przepiękne, niejednokrotnie znacznie bardziej spektakularne okładki, magia płyty obracającej się na talerzu gramofonu i dźwięk, ten dźwięk, który sprawił, że bardzo szybko zapomnieliśmy o kolekcjonowaniu płyt CD i koncertów na DVD. Nagle tata znów poczuł magię longplayów, a mnie całkowicie zwaliło z nóg. I to wszystko na takim-sobie gramofonie Unitry, który tata kupił za niewielkie pieniądze i odrestaurował, bo chciałem posłuchać płyt znalezionych w szafie.

Mój pierwszy gramofon. Model eksportowy na Niemcy. Mogłem zacząć znacznie gorzej

Zaczęliśmy odbudowywać kolekcję płyt, tym razem jednak tata nie był ograniczony tym, co znalazł na giełdzie w Warszawie, ani pokątnie sprzedawanymi importami. Mogliśmy kupować najróżniejsze wydania z całego świata, przebierać, wybierać, wybrzydzać, wszystko dzięki magii internetu i serwisów aukcyjnych. Ojciec zawsze posiadał solidny zestaw audio w salonie, mój z kolei zaczął rozrastać się coraz bardziej i nabierać coraz to lepszej jakości. Wtedy właśnie zakochałem się w płytach winylowych.

Ich głębia, niesamowite rozgraniczenie poszczególnych instrumentów, a równocześnie spójność całej kompozycji muzycznej, niesamowite detale, przestrzenność, wrażenie, że zespół gra w naszym pokoju, ta niepowtarzalna naturalność, ciepło i czysta moc. To są argumenty, które przemówiły do mnie i sprawiły, że spojrzałem na swoją dotychczasową kolekcję kompaktów nieco inaczej.

Dlaczego większość mojego sprzętu ma 40 lat?

Odpowiedź na to pytanie jest bardzo banalna: na takim sprzęcie się wychowałem, miałem w swoim posiadaniu kilka wzmacniaczy, gramofonów, odtwarzaczy CD i kolumn, wszystkie pochodziły z lat 70., 80. lub 90. Wynika to głównie z tego, że za znacznie mniejsze pieniądze można kupić średniej klasy sprzęt vintage, który będzie grał o niebo lepiej niż tej samej klasy sprzęt współczesny. Z reguły będzie też znacznie lepiej wykonany i zwyczajnie solidniej zbudowany. Oczywiście są odstępstwa od tej reguły, ale jeśli mam wydać 2000 zł na współczesny amplituner, który rzekomo umie wszystko, ale brzmi bezdusznie, to wolę kupić stary, odrestaurowany wzmacniacz za 800 zł i cieszyć się przepięknym, pełnym brzmieniem.

Mój obecny odtwarzacz CD brzmi fenomenalnie

Nie znaczy to jednak, że nie posiadam nowoczesnego sprzętu audio. Prawie wszystkie słuchawki, z których kiedykolwiek korzystałem były nowe. Amplituner wielokanałowy taty z zestawem kina domowego, mikrowieża siostry, głośniki Bluetooth, odtwarzacze przenośne, przetworniki cyfrowo-analogowe, w końcu interfejs audio do komputera, to wszystko i jeszcze więcej zdążyłem poznać bardzo dobrze i jak wspominałem "przetrawić" i ocenić czy są dla mnie. No i oczywiście odtwarzacze CD, od których absolutnie nie stronię, a po ostatnich doświadczeniach ze streamingiem, nawet chętniej uruchamiam.

No to co z tymi "cyfrakami"?

No dobrze, ale skoro tak bardzo zauroczyło mnie brzmienie analogowe to po co mi w ogóle odtwarzacz CD? Po co mi w ogóle interfejs audio do komputera? Czyżbym chciał odtwarzać skompresowaną muzykę ze streamu, albo co gorsza YouTube'a? Po co mi przenośny odtwarzacz plików wysokiej rozdzielczości?

Otóż uważam, że na wszystko jest zawsze czas i miejsce, również w przypadku słuchania muzyki. Kiedy jestem w domu i chcę posłuchać starszej muzyki w najlepszej możliwej jakości (na którą mnie stać, nie będę wyszukiwał taśm szpulowych na eBayu), to sięgam po winyle. Jeśli chcę posłuchać nowszej muzyki, lub muzyki elektronicznej, która została wydana tylko na CD, lub jej winylowa wersja jest wydana byle jak (np. polskie płyty z lat 60.) to wtedy sięgam po CD. Jeśli natomiast słucham muzyki w podróży to sięgam po mój odtwarzacz Hi-Res. Chociaż muszę przyznać, że znaczna większość moich plików Hi-Resowych to... muzyka zgrana bezpośrednio z moich winyli. Niemniej uważam, że pliki cyfrowe (skądkolwiek by one nie były) są idealnym rozwiązaniem w podróży. Nie musimy narażać kaset czy CD na zniszczenie i ograniczać się do jednego albumu.

Odtwarzacz plików Hi-Resowych to świetny kompan podróży

Czy korzystam ze streamu? O ile nie słucham radia internetowego lub jakiejś składanki muzyki tła, która ma mi umilić czas w pracy, to raczej nie. Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że serwisy streamingowe nie zachwyciły mnie ani jakością materiału, ani mnogością pozycji w swojej ofercie, ani tym bardziej marketingowym bełkotem (mówię tu o niedawnej hecy z formatem MQA i serwisem Tidal). Jeśli nawet płyta kompaktowa brzmi lepiej niż rzekomo wysokojakościowy stream przepuszczony przez interfejs o parametrach 192 kHz/24 bity (już nie wspominając o czarnej płycie) to coś jest nie tak.

Cyfrowe nagrania nadają się idealnie również do filmów i gier. Wielokanałowy dźwięk przestrzenny, czy nawet świetnie zrealizowane stereo dają niesamowity efekt immersji w świecie przedstawionym na ekranie i uważam, że remastering płaszczyzny audiowizualnej (czyli również obrazu), jeśli jest wykonany prawidłowo, może zdziałać cuda dla polepszenia odbioru starszego filmu lub gry. Nie wyobrażam sobie jak można by inaczej załatwić kwestię audio w mediach wizualnych.

Powtórzę więc swoje twierdzenie: na wszystko jest czas i miejsce. Cyfrowe pliki czy streaming to przede wszystkim szybkość i wygoda odtwarzania, które są nieocenione podczas podróży czy w pracy. Pozwalają nam cieszyć się ulubioną muzyką absolutnie wszędzie bez większych przeszkód. Kompakty mają swój urok jeśli chodzi o pewne gatunki muzyczne i albumy nagrane współcześnie, wyłącznie na cyfrowych konsolach w studio. Absolutnie nie stronię od cyfrowego świata muzyki, jednak zawsze wiem, że nie jest to najlepszy możliwy sposób odsłuchu, zwłaszcza starszych albumów, choćby przez wielokrotne remasterowanie tego samego materiału (o czym napiszę innym razem).

Dlaczego nie słucham już kaset magnetofonowych?

Może dlatego, że wolę wydawać pieniądze na płyty winylowe i kompaktowe? Może dlatego, że kasety wbrew pozorom łatwiej zniszczyć poprzez wkręcenie taśmy? Może nie przekonują mnie malutkie okładki ściśnięte w plastikowym pudełeczku? Oczywiście kasety MC, jako analogowe źródło dźwięku, kiedy są nagrane na najlepszych typach kasety, oryginalne, odtwarzane na pełnowymiarowych odtwarzaczach Hi-Fi z systemami odszumiania brzmią wspaniale. Ba, na niskobudżetowym radioodtwarzaczu Panasonica brzmiały świetnie. Jednak ja po prostu wolę obcowanie z winylem i jego brzmienie.

Czy jestem kolekcjonerem?

Chociaż traktuję nośniki audio z pietyzmem, nie oznacza to, że będę budował im ołtarzyki. Wolę mieć jeden, świetnie brzmiący egzemplarz, niż 20 różnych, które brzmią nijako, ale za to ładnie wyglądają. Płyty kupuję po to, by ich słuchać, używać i się nimi cieszyć. Po to zostały przecież stworzone. Pliki cyfrowe również mają swoje miejsce w moim życiu, jednak nigdy nie zastąpią mi ani brzmienia, ani doświadczeń z obcowania z fizycznymi nośnikami.