Moich 10 niepopularnych opinii audio CZĘŚĆ 2 - FELIETON

Niepopularne opinie są zawsze interesujące. Każde przeświadczenie, które spotyka się z dezaprobatą większości wprawia konwersacje w ruch, umożliwia dialog, próbę zrozumienia drugiej strony i - co najważniejsze - sprawia, że świat nie jest pełen klonów o podobnym guście. Pierwsze pięć punktów tej top listy znajdziecie w części 1. Oto reszta z nich, pozycje od 5 do 1.

#5 Płyty CD i winylowe brzmią znacznie lepiej niż pliki wysokiej rozdzielczości

Hi-Res jest świetny... do zgrywania audio z winyli

Ilekroć rzucam podobnym jak widoczne wyżej zdaniem w towarzystwie, które choć trochę interesuje się muzyką, znacząca większość patrzy na mnie z niedowierzaniem, lub wręcz politowaniem. Jeśli jeszcze wspomnę, że wyciągam to lepsze brzmienie na ponad 30-letnim sprzęcie, to już wtedy nikt mi nie wierzy... oprócz osób, którym to zaprezentuję. Wiadomo, iż każdy ma zupełnie inny słuch i inne potrzeby słuchania muzyki, jednak bardzo często te sceptyczne głosy pochodzą od ludzi, którzy niezwykle mocno zafascynowali się streamingiem w wysokiej rozdzielczości, kupowaniem plików Hi-Res, specjalnych słuchawek, odtwarzaczy przenośnych lub domowych, lub zewnętrznych kart dźwiękowych/interfejsów audio, które rozkręcają do najwyższych wartości próbkowania.

I chociaż zgodzę się, że PRAWDZIWE pliki Hi-Resowe (nie takie skompresowane ze streamu) brzmią świetnie, to nie uważam, aby brzmiały one znacznie lepiej niż kompakty, o winylach nawet szkoda wspominać, to zupełnie nie ta liga. Problem z plikami wysokiej rozdzielczości zaczyna się przede wszystkim na okłamywaniu konsumentów. Niektóre źródła udają wysoką jakość, stosując agresywne algorytmy kompresji audio, które tak naprawdę z wysoką gęstością próbkowania nie mają wiele wspólnego. Kiedyś wspomniałem już o tym, że takim oszustwem jest stosowany na Tidalu format MQA, który rzekomo ma "wypakowywać" jakość specjalnymi kodekami. No ale co z moim twierdzeniem, że nawet te prawdziwe pliki HR nie brzmią wcale lepiej niż dość nisko próbkowane CD czy analogowe winyle?

Format DSD jest tak niszowy, że ciężko go porównać z czymkolwiek innym

To proste: przetestowałem to. Do komputera mam podłączony interfejs audio wyciskający dźwięk w 192 kHz/24-bitach, co w moim odczuciu jest i tak wystarczające, ponieważ i tak znaczna większość plików bezstratnych typu FLAC opiera się w większości  przypadków na takich właśnie parametrach maksymalnych, a do tego znaczna większość użytkowników posiada sprzęt, który co najwyżej odtworzy 96 kHz/16-bitów. Do testu pobrałem ten sam utwór eksperymentalnego jazzu w kilku formatach: FLAC 96/24, FLAC 192/24, FLAC 352,8/24, DSD 256, oraz FLAC zgrany z płyty CD, a więc 44/16. Co wynikło z moich testów? To, że jakkolwiek różnice pomiędzy plikiem zgranym z CD, a FLAC-iem 96/24 były, to były tak minimalne, że nie jestem pewien czy czasem nie był to bardziej efekt placebo, niż prawdziwa różnica w brzmieniu. Kolejne 2 formaty FLAC były dla mnie zupełnie nie rozróżnialne od pierwszego FLAC-a i późniejszego DSD, mimo, iż FLAC nawet najwyższej rozdzielczości miał ok. 330 MB, a plik DSD ponad 800. Może nie mam wystarczająco "wypasionego" zestawu cyfrowego, może nie mam słuchu, ale kiedy porównywałem bezpośrednio pliki MQA czy FLAC znanych mi wykonawców, które posiadam również na CD i winylu, to ZAWSZE, ale to zawsze cyfraki były na szarym końcu. No i zanim powiecie, abym zainwestował w lepszy sprzęt z kodekiem DSD i oryginalne pliki, to pamiętajcie, że oferta takich plików zwykle ogranicza się do muzyki poważnej lub mocno awangardowego jazzu, których raczej nie słucham, dlatego ciężko byłoby mi porównać to z czymkolwiek, co znam. Zdarzyło mi się również sprawdzić pliki DSD na swoim przenośnym odtwarzaczu Hi-Res Sony i na telefonie Samsunga - brzmiały świetnie, ale nie na tyle, żeby przekonać  mnie do przerzucenia się w całości na cyfrowe pliki. Właśnie dzięki tym doświadczeniom uważam, że pliki cyfrowe, zwłaszcza te, o najwyższej rozdzielczości to fanaberia i kolejna "audiofilska magia", która nie ma przełożenia na rzeczywistość.

#4 "Wczesna" Amy Winehouse była znacznie lepsza niż "późna"

Wszyscy wspominają "Back To Black", ale pierwszy album jest znacznie lepszy!

Amy Winehouse to bardzo smutna postać w muzyce. Ta genialna wokalistka soulowo-jazzowa została mocno skrzywdzona przez szyderstwa medialne i wyśmiewanie jej nałogów i wyniszczenia skutkującego śmiercią, do których tak naprawdę doprowadził jej toksyczny chłopak. Niestety bardzo wiele osób zna Amy głównie z jej drugiego albumu "Back To Black" i kojarzy głównie jej pijane/naćpane ekscesy na scenie. Ewentualnie jeszcze niektórzy znają składankę "Lioness: Hidden Treasures".

Po lewej "czysta" Amy, po prawej karykatura samej siebie, którą wszyscy znają

Warto jednak pamiętać o debiutanckim albumie "Frank" i jej wcześniejszych dokonaniach. Winehouse przed rozpoczęciem swojego nałogu była atrakcyjną, pełną energii kobietą, która czarowała naprawdę aksamitnym głosem. "Frank" to genialny album, mamy tutaj najróżniejsze klimaty, od soulu i R 'n' B, poprzez rasowy jazz, w którym Amy brzmi nieomal identycznie jak legendarna Billie Holiday. Naprawdę nie patrzmy na Winehouse przez pryzmat drwin i hiciorów z "Back To Black", usiądźmy, posłuchajmy i napawajmy się Amy w czasie pełnego blasku, zresztą polecam również koncerty z tego pierwotnego okresu. Różnica pomiędzy "wczesną" i "późną" Amy jest diametralna, a kontrast obu tych albumów jest tego najlepszym dowodem. Nie chodzi o to, że drugi album jest kiepski, jest po prostu mniej zróżnicowany i Amy była już w gorszym stanie fizycznym nagrywając go, a to naprawdę słychać w głosie. To właśnie na "Frank" Amy Winehouse pokazała co potrafi.

#3 Koncerty Arctic Monkeys po 2015 r. są coraz gorsze

Oj Alex coś Ty ze sobą zrobił?

Arctic Monkeys to jeden z najświeższych, najlepszych i najbardziej oryginalnych zespołów ostatnich lat. Zespół był dla mnie niesamowitym odkryciem i kiedy tylko zapoznałem się z ich dwoma pierwszymi albumami zakochałem się w tekstach pełnych ironii, opisów smutnej codzienności i genialnych porównań, w muzyce tak młodzieńczej i żywej, a jednak nawiązującej mocno do klasyki gatunku, w świetnych przejściach pomiędzy tempami i klimatem utworów, w dopracowaniu roli każdego instrumentu w kompozycji i w wokalu Alexa Turnera.

Frontman Arcticów przez wiele lat był dla mnie wzorem "super fajnego gościa", z którym chciałbym się kumplować. To spojrzenie wzmogło się po premierze pierwszego albumu projektu The Last Shadow Puppets, w którym Turner wraz z kumplem z zespołu The Rascals, Milesem Kanem, nagrali album wypełniony po brzegi utworami żywcem wyciągniętymi ze starych filmów o Bondzie, album przepełniony muzyką rodem z lat 60., stylową, gustowną, elegancką. Potem pojawił się trzeci album Arktycznych Małp i oniemiałem, "Humbug" z 2009 roku to nadal mój absolutny faworyt, jeśli chodzi o twórczość czwórki z Sheffield. Mroczny, głęboki, dojrzały, bezkompromisowy. Taki właśnie był ten album. Nastepnie "Suck It And See", muzyka do filmu "Submarine", aż w końcu doszliśmy do albumu, który zapewnił zespołowi jeszcze większą sławę, nawet wśród osób, które nie słuchają rocka.

To naprawdę świetna płyta, ale coś w zespole zaczęło się zmieniać...

Chodzi oczywiście o "AM" z 2013 roku. Płyta ta, odmieniła losy zespołu, który robił teraz jeszcze większą furorę i zagościł na ustach wszystkich. Uważam, że jest to niesamowity album, podobnie jak ostatni "Tranquility Base Hotel + Casino", w studio wszystko jest super, jednak mam zastrzeżenia do zespołu podczas występów na żywo. Oglądałem naprawdę wiele koncertów Arcticów i jakoś tak od 2014-15 roku odniosłem wrażenie, że zespół nie stara się. Kilka razy przyłapałem sekcję rytmiczną na błędach, muzycy sesyjni wyręczają Alexa Turnera w graniu na gitarze, mimo, że oprócz bycia wokalistą jest również gitarzystą i mógłby spokojnie zagrać te partie, no i sam Turner zaczyna wychodzić na scenę coraz bardziej pijany.

W błędach nie byłoby nic złego, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi, jednak przyspieszanie i zwalnianie tempa w trakcie koncertu i kiepskie nagłośnienie nie powinno przytrafiać się kapeli tego kalibru. Alex zamiast grać na gitarze to teraz coraz częściej z nią pozuje w trakcie koncertu i jest kompletnie zalany, przez co nie jest w stanie porządnie nic zaśpiewać, tylko bełkocze coś do mikrofonu. Patrząc po komentarzach "fanów", którzy znają zespół wyłącznie z dwóch ostatnich płyt, wydaję się być odosobniony, albowiem nikomu zdaje się to nie przeszkadzać i to mnie przeraża, bo skoro fani nie słyszą i nie widzą co się dzieje, to zespół tym bardziej tego nie zauważy. O ile Turner na starszych koncertach również dodawał sobie animuszu alkoholem, o tyle było to w takich granicach, że był w stanie wspaniale śpiewać, ponieważ ma naprawdę duże możliwości wokalne. Teraz mam wrażenie, że liczy się tona brylantyny we włosach, modne mokasyny, droga marynarka, ładna gitara uwieszona na plecach i kręcenie bioderkami w rytm utworu. Tak kiepski występ plus okropne nagłośnienie odwiodły mnie od kupna ostatniego albumu koncertowego z Royal Albert Hall, a przecież pierwsze koncerty promujące "AM" były nadal świetne i kreatywne. Co tu się stało?

#2 Designerskie, młodzieżowe słuchawki zwykle brzmią kiepsko, nawet jeśli są drogie

Miałem na głowie 3 pary Beatsów przez kilka minut. Nigdy więcej.

Ach, słuchawki... temat niby prosty, a jednak niesamowicie sporny. Może się powtarzam, ale tak, każdy z nas ma zupełnie inny słuch i inne potrzeby muzyczne, dlatego często ciężko polemizować z czyimś zdaniem na temat sprzętu audio. Jednakże jeśli chodzi o osławione Beatsy, legendarne już Bose, szpanerskie Marshalle, czy designerskie, młodzieżowe modele Sennheiserów mogę powiedzieć jedno: są kiepskie. Nie  zrozumcie mnie źle, Sennheisera nadal uważam za producenta jednych z najlepszych, szeroko dostępnych słuchawek na rynku, ale niektóre młodzieżowe modele, np. seria Momentum wszystkich zachwycają... oprócz mnie.

W okolicy mam punkt skupu elektroniki, w którym mogłem posłuchać bodajże modelu Momentum II, oraz jakiegoś modelu Bose (były to chyba QuietComfort 25), mogłem też w jednym z elektromarketów wypróbować 3 różne modele Beatsów Dr DRE (nie wiem skąd ten pomysł, że raper będzie tworzył dobre słuchawki), oraz osobiście przez jakiś rok korzystałem z Marshalli Majorów II. Wszystkie te pary słuchawek, jakkolwiek pięknie wykonane i wygodne, bajerancko wyglądające, brzmiały koszmarnie... Ja wiem, że nie powinienem oceniać całej marki po jednym modelu skierowanym do młodzieży, która lubi inny sposób equalizacji dźwięku, ale praktycznie wszyscy recenzenci audio, czy to ci profesjonalni, czy amatorscy YouTuberzy, jak i sprzedawcy polecali mi te modele, a ja zawsze czułem się zawiedziony...

Sennheisery Momentum II były przepiękne i ultra-wygodne, ale nic ponad to

Zacznijmy po kolei: Beatsy odsłuchiwałem w elektromarkecie na jakichś przykładowych utworach, ale była możliwość wyboru różnych gatunków muzyki. Żaden model - ani ten najtańszy, ani najdroższy - nie zabrzmiały dobrze, basu było za dużo, środek był zbyt podbity, całość brzmiała niezwykle mgliście i dawała po głowie niepotrzebnym dudnieniem. O Bose słyszałem legendy i wszyscy recenzenci, a także pan w sklepie zachwalali je, więc bardzo ucieszyłem się, że miałem szansę ubrać je na głowę, tym bardziej, że był to reprezentant sławetnej serii słuchawek Bose z aktywną redukcją szumów QuietComfort, która zawsze była droga, ale podobno brzmiała nieziemsko i zapewniała niesamowite wyciszenie otoczenia. Z tym ostatnim na pewno się zgodzę, Wyciszenie ruchliwego sklepu było wręcz idealne i owszem, słuchawki brzmiały nieco lepiej z włączonym ANC, ale bez? Tragedia! Dźwięk był niewyraźny, przytłumiony, puszkowaty, powiedziałbym nawet, że skompresowany jakbym słuchał starego radia o słabym odbiorze! To są te słynne słuchawki Bose, których producent jest tak pewny siebie, że nie podaje danych technicznych?

Sennheisery Momentum II mogłem wypróbować w tym samym punkcie innego dnia, znowu sprzedawca był niezwykle zachwycony, usłyszałem wręcz, że "gdyby miał pieniądze, to sam by je wziął!". Sennheiser ma to do siebie, że od kilku ładnych lat ich droższe słuchawki potrafią brzmieć dziwniej, lub zwyczajnie gorzej, niż te tańsze. Serio, kiedyś ze względu na ciągłe poruszanie się po mieście kupowałem małe prztyczki douszne na kabelku za 45 zł od nich, a kiedy pokusiłem się na takie za 150 to brzmiały znacznie gorzej, no i Momentum niestety również mnie w tym utwierdziły... No bo co mogę powiedzieć o słuchawkach przecudnie pięknych, wykonanych z eleganckiej, czekoladowej skóry, szczotkowanego metalu i plastiku w kolorze kości słoniowej, nawiązujących do stylistyki słuchawek studyjnych z lat 70., naprawdę nieziemsko wygodnych, które są drogie i brzmią beznadziejnie? To smutne, ale brzmiały bardzo podobnie do Beatsów czy Bose... za dużo dołu, za dużo środka, za mało góry... zdejmuję je zdruzgotany, a sprzedawca do mnie z szerokim uśmiechem: "I co? Świetne są nie?" No niestety nie, ale za to Sennheisery HD 3.50 BT, które są o połowę tańsze brzmią znacznie lepiej... znowu.

No i Marshalle... wiem, że to niby najtańszy model z ich stajni, ale seria Major jest niezwykle popularna. Ja również skusiłem się świetnym designem i znajomością wspaniałych wzmacniaczy gitarowych no i tu z kolei było w druga stronę: za dużo tonów wysokich, za mało średnich, a basy potraktowane wybiórczo. Istnieją dobre słuchawki na rynku, nawet w tych najbardziej popularnych przedziałach cenowych, tzw. "konsumpcyjnych", kiedyś o tym napiszę, ale póki co nie wierzcie, jeśli wszyscy się zachwycają, bo słuchawki trzeba zawsze sprawdzić osobiście.

#1 Nowe zespoły "grające po staremu" nie wykazują się brakiem inwencji

Greta Van Fleet to jeden z głośniejszych przypadków "starego-nowego grania"

W ostatnim czasie w świecie muzyki pojawiło się przeświadczenie, że nowopowstałe zespoły, które grają w starym stylu i garściami czerpią inspirację, riffy, brzmienie, realizację nagrania, wygląd i sposób wokalizy od dawnych, legendarnych wykonawców są nieoryginalne, nieciekawe, wtórne, powielające, kopiujące itp., itd. Ja tak nie uważam, a przynajmniej nie do końca.

Przede wszystkim w muzyce już wszystko było. Naprawdę. Zastanówcie się nad tym chwilę i powiedzcie, czy znając przekrój utworów muzycznych z ostatnich 100, ba, nawet 50 lat, jesteście w stanie wskazać coś, co jest naprawdę NOWE? Świeże, ciekawe, nietypowe, owszem, ale nie NOWE. O ile nie wymyślimy jakiegoś urządzenia, które wytworzy zupełnie nowy rodzaj dźwięku, którego jeszcze nikt na świecie nie usłyszał, dopóty nie ma mowy o innowacyjności. Dlatego też nie uważam, aby zespoły, które chcą oddać hołd swoim muzycznym bożyszczom tworząc podobną muzykę były czymś złym.

The Brew to zespół, który gra mieszankę Led Zeppelin i Hendrixa i robią to świetnie

Przecież muzyka to jedno, wielkie domino, każdy inspiruje się kimś, kogo słuchał np. w młodości. Takich łańcuszków jest co niemiara: Greta van Fleet podkrada wokalizę, barwę głosu i sposób grania instrumentów od Led Zeppelin, które inspirowało się i wręcz kradło (świadomie bądź nie) teksty i riffy bluesowych mistrzów z lat 50., którzy z kolei inspirowali się pieśniarzami i gitarzystami z lat 20. i 30. takimi jak Django Reinhardt, który inspirował się np. Ravelem, Duke'iem Ellingtonem, Scottem Joplinem i wieloma innymi, którzy inspirowali się... itd. itd. Nawet wspomniana wyżej Amy Winehouse, którą zachwycił się cały świat, nie była przecież w niczym w pełni oryginalna, ba, w niektórych piosenkach zostały użyte całe utwory jej ulubionych wykonawców, (utwór "Tears Dry On Their Own" to tak naprawdę "Ain't No Mountain High Enough" Tammi Terell i Marvina Gaye'a) użytych na wykupionej licencji, no i naśladowczyń Amy i wokalistek płynących na tym samym stylu inspirowanym muzyką z lat 40. i 50. jest więcej niż sądzicie.

Owszem, jeśli zespół nie ma własnej tożsamości i zaczyna kopiować zagrywki i riffy 1:1 to zaczyna być nieciekawie. Wspomniana wyżej Greta Van Fleet jest dość kontrowersyjną grupą w tym względzie i najprawdopodobniej to oni rozpoczęli odnowienie tej całej debaty w ostatnim czasie. Póki co Greta ma u mnie kredyt zaufania, ale jestem bardzo ciekaw czy wypracują sobie coś swojego, jakąś hybrydę stylów, ponieważ w tej chwili troszkę aż nazbyt przypominają Led Zeppelin. Czy to znaczy, że nie lubię ich słuchać i nie kupuję ich płyt? Skądże, uważam, że w tym co robią są świetni i możliwość słuchania "nowych piosenek Led Zeppelin", choćby nie były przez samo LZ nagrane, bardzo mnie cieszy. To taki muzyczny wehikuł czasu, nawet jeśli słyszę dokładnie z którego utworu ukradli riff czy partię wokalu.