Co otrzymamy po połączeniu Led Zeppelin, Breakoutu, Free i Nazareth? Założony w 1969 roku zespół Cactus! Grupa składająca się m.in. z członków Vanilla Fudge, Amboy Dukes i Buddy Miles Express to świetny blues-rock, który powinien znać każdy fan "starego dobrego grania". Szkoda, że karierę zespołu ukróciły w '72 niesnaski wśród jego członków. Zobaczmy więc jak wyszła holenderska reedycja ich debiutanckiego, i zarazem jednego z najlepszych, albumów.
Uwagi/stan albumu
Płytę odsłuchiwałem na gramofonie Technics SL-QX-300 z wkładką Ortofon OMP 10 i igłą eliptyczną Ortofon OM 5e, wzmacniaczu Technics SU-V6 i kolumnach Technics SB-5.
Wg systemu oceniania płyt winylowych Record Collector's Grading System oceniam stan płyty na Near Mint (Prawie nowy).
Dane wydania
Wydawca: ATCO Records/Music On Vinyl
Nr katalogowy: MOVLP 1671
1 x winyl
Kraj pochodzenia wydania: Holandia
Data premiery: 1970 r.
Data wydania: 2016 r., reedycja
Lista utworów
Strona A:
- Parchman Farm 3:05
- My Lady From South Of Detroit 4:20
- Bro. Bill 5:10
- You Can't Judge A Book By The Cover 6:44
Strona B: - Let Me Swim 3:50
- No Need To Worry 6:00
- Oleo 4:49
- Feel So Good 6:00
Okładka, wkładki, koperty
Okładka debiutu Cactusa jest tym, co tak naprawdę pozwoliło mi ten zespół odkryć. To właśnie ona przyciągnęła moją uwagę na liście polecanych zespołów. Jest co prawda prosta, ale za to na swój sposób enigmatyczna, intrygująca i przy okazji niemalże symetryczna, co cieszy oko. Idealnie okrągłe słońce w tle, rzucające czerwoną poświatę na kaktusa rosnącego na skalistej pustyni przywołują u mnie nie tyle skojarzenia z dzikim zachodem, co z baśniowością psychodelicznych krajobrazów znanych z okładek innych albumów rockowych z tamtego okresu, czy nawet z marsjańskimi widokami.
Jeśli chodzi zaś o jakość okładki i koperty wewnętrznej w niniejszej reedycji to mam bardzo mieszane uczucia. Z jednej strony okładka została odwzorowana bardzo wiernie i z dużym pietyzmem. Wykonano ją z przyjemnego w dotyku, matowego kartonu. Dzięki temu jakość nadruku jest bardzo ładna, a kolory nie są przekłamane. Jedynymi elementami, które dodano współcześnie jest kod kreskowy i wkomponowany w resztę tekstu numer katalogowy Music On Vinyl, można więc powiedzieć, że wygląda prawie dokładnie tak, jak oryginalne wydanie. Zachowano tutaj nawet napis u dołu: "Tego albumu powinno się słuchać głośno". Wszystkie fonty ładnie wyczyszczono i przepisano dzięki czemu są ostre jak brzytwa. Z drugiej strony karton okładki jest zaskakująco miękki (nie wiotki, ale po prostu... miękki) przez co bardzo łatwo ulega zagnieceniom i wydaje się niezwykle delikatny, dlatego trzymając go odnoszę wrażenie, że go zgniotę samymi palcami.
|
Niezwykły klimat aż zionie z okładki
|
Koperta wewnętrzna również sprawia dwojakie wrażenie. Niby wyściełano ją folią i to dobrego rodzaju, dzięki czemu płyta nie powinna się porysować podczas przechowywania, ale papier, z którego wykonano samą kopertę jest dość tani i szybko uległ rozerwaniu w miejscu, w którym krawędź płyty styka się z kopertą. Tak być oczywiście nie powinno.
Sama płyta jest dość gruba i waży 180 gramów, co zawsze jest plusem. Wytłoczono ją starannie, nie widzę żadnych wad fabrycznych. Szkoda tylko, że brzeg jest nieco zbyt ostry tak, jakby nie spiłowano go odpowiednio podczas produkcji. To właśnie przez niego słaby papier wewnętrznej koperty rozdarł się z czasem. Label na szczęście jest ładny, wyrazisty i równie żółty co w oryginale ATCO. Wszystkie loga zostały zachowane, jedynie dodano logo Music On Vinyl, reszta jest zrobiona jak najbardziej "po bożemu". Dlatego znowu: pół na pół.
|
Okładkę wykonano pieczołowicie, ale jest nieco zbyt miękka
|
Brzmienie wydania
Nie miałem niestety styczności z jakimkolwiek starszym wydaniem tego albumu, dlatego będę mógł jedynie opisać swoje wrażenia odsłuchowe w obrębie tej reedycji, oraz ewentualnie porównać to z tym, co znajdziemy na serwisach streamingowych. Jak więc jest? Bardzo, ale to bardzo dobrze. Musimy mieć na względzie, że debiut Cactusa to bardzo energiczny album, który zrealizowano w dość "skompresowany sposób", aby nadać mu jeszcze więcej dynamiki. Jednak po tym, co znalazłem na streamingach wnoszę, że ten album prawdopodobnie mógł nie brzmieć wiele lepiej z pierwszego wydania, niż poniższa reedycja, a nawet niektóre późniejsze dotłoczenia mogły brzmieć znacznie gorzej.
|
Płyta ładnie się prezentuje na talerzu
|
W związku ze wspomnianą kompresją podczas realizacji zdarzają się tu pewne nierówności. Czasami bas jest mocniejszy w cichszych momentach, a czasem talerze wyraźniejsze w mniej gęsto granych. Zdarza się, że słychać szum taśmy nagraniowej. Również podział kanałów jest niestety charakterystyczny dla tego okresu: nierzadko usłyszymy tutaj perkusję wciśniętą w jeden kanał. Nie zmienia to faktu, że album całościowo brzmi bardzo solidnie. Basy schodzą odpowiednio nisko i są dość mięsiste ale brakuje im nieco głębi. Średnica jest nieco zbyt wysunięta do przodu i miękka, ale zupełnie nie przeszkadza to w odbiorze wokalu, a nawet można uznać, że specjalnie została tak zrealizowana, aby tenże uwydatnić. Najsłabiej wypadają wysokie tony, które nieco przytłumiono, aby nadać im "garażowego" charakteru. Oczywiście jest to jak najbardziej zamierzony zabieg, dlatego nie chcę z tego powodu zaniżać oceny. Warto pamiętać, że to wszystko brzmi i tak zdecydowanie bardziej żywiołowo, pełnie i dynamicznie niż ze streamu i słychać, że nie jest to po prostu cyfrowy materiał nagrany byle jak na czarną płytę.
Scena muzyczna jest podzielona jakby na dwie "strefy" lub dwa pola. Jedna z tych "stref" utrzymuje się w ścisłym środku naszego pola słyszenia, druga zaś wyskakuje z kolumn i oskrzydla siedzącego na wprost słuchacza. To, które elementy znajdą się w której strefie zależy od utworu. W niektórych gitara basowa jest wciśnięta po środku, w innych wychodzi z kolumny bokiem. Kiedy jednak już się do tego przyzwyczaimy, to całość brzmi nawet spójnie, chociaż aż prosiłoby się o więcej, niż jedynie bliższe i dalsze pole, na których wszystko się rozgrywa. Z drugiej strony przy takiej muzyce i takiej realizacji więcej planów nie jest potrzebne. Ze stereofonią nie ma tutaj żadnego problemu, z łatwością jesteśmy w stanie zidentyfikować co się dzieje, w którym kanale.
Ocena albumu
Jak wspomniałem na początku tej recenzji, Cactus to bardzo ciekawe połączenie wielu elementów z innych zespołów. Mamy tutaj mariaż gitar wyjętych wprost z Led Zeppelin, czy nawet podkradzionych Jimiemu Hendrixowi z harmonijką żywcem wyjętą z albumu "Karate" Breakoutu (chociaż wiadomo, że to raczej Breakout podebrał ten styl gry od Cactusa), z bardzo podobną pracą perkusji, która jednak czasem brzmi bardziej jak Bonham, niż Hajdasz. I ten bluesowy, ale bardzo silnie zaakcentowany bas. Tymczasem w tle pobrzmiewają gdzieś echa Budgie, i Nazareth. Pośród kwiecistych solówek okraszonych tańcem harmonijki znajduje się wokal, nieco chrapliwy, ale dźwięczny, melodyjny - i przede wszystkim - pełen radości płynącej z uprawiania muzyki. Rusty Day miał naprawdę ciekawą barwę głosu, trochę z pogranicza typowego rockowego "wydarcia się", bluesowego frazowania i delikatnego jak masełko, gładkiego, czystego wokalu w balladach. W sam raz do takiego zespołu jak Cactus.
|
Label wygląda prawie identycznie jak w oryginale
|
Dlatego w pełni zgadzam się z notką na tylnej stronie okładki. Tak, ten album wręcz domaga się, abyśmy słuchali go głośno, a przynajmniej na tyle, aby bawić się równie świetnie, co sam zespół. Radość z grania słychać na kilometr i każdy, kto lubi blues-rockowe zespoły z przełomu lat 60. i 70. będzie wniebowzięty tym albumem. To jedna z tych płyt, o których mówi się, że "nie mają słabego utworu". W istocie, bardzo ciężko jest wskazać pojedyncze piosenki, które w jakiś szczególny sposób są ciekawsze od pozostałych. Każdy utwór to inny pomysł na aranżację i tak, jak pozostałe albumy zespołu są również bardzo przyjemne i mają swoje momenty, tak ten pierwszy jest zdecydowanie najbardziej spójny.
Otwierający album "Parchman Farm" to typowe electric-boogie, w którym zespół daje pokaz swoich możliwości i aż porywa do potupania nóżką, jeśli nie szaleńczego tańca. Potem mamy wyciszenie i zdecydowanie najspokojniejszy "My Lady From South Of Detroit", które swoimi akustycznymi fragmentami i miękkim, gładkim wokalem przypominają czasem typowe ballady ogniskowe, a czasem psychodeliczne twory innych zespołów z tego okresu. "Bro. Bill" to typowy bluesior z krwi i kości o problemach w rodzinie i uzależnieniach w najlepszym muzycznie wydaniu. "You Can't Judge A Book By The Cover" to utwór, który na 100% zainspirował Tadeusza Nalepę podczas nagrywania "Karate", wraz ze swoimi szalonymi przejściami pomiędzy spokojnym, "skradającym się" rytmem, a odjazdem na pełnej parze.
Na drugiej stronie wita nas "Let Me Swim", które z kolei bardzo przypomina dokonania bardziej "wyluzowanych" zespołów jak AC/DC czy ZZ Top, nie tracąc jednak "cactusowego stylu". "No Need To Worry" to znakomity, powolny blues (chyba mój ulubiony utwór na całym albumie), który jest niezwykle podobny do wielu wspaniałych elektrycznych bluesów, jak choćby "Since I've Been Loving You" Led Zeppelin. Jest również poprzedzony bardzo zabawną wymianą zdań pomiędzy Rustym, a operatorem nagrania. "Oleo" to kolejne klasyczne electric-boogie, któremu nie sposób się oprzeć. Album zamyka "Feels So Good", którego riff brzmi niebezpiecznie podobnie do "Foxy Lady" Hendrixa. Czy mi to przeszkadza? Ani trochę, utwór jest tak dobrze zrobiony, że nie ma na co narzekać.
Cena wydania
Obecnie nakład tej reedycji się wyczerpał (wszakże minęło już 6 lat od jej premiery), jednak jeśli uda wam się znaleźć jakiś używany egzemplarz to polecam się targować. Mnie udało się zdobyć prawie nową płytę za 90 zł, ale widziałem, że inni sprzedający chętnie tę cenę podnoszą nawet do 150 zł. Moim zdaniem około 100 złotych za dobrze nagraną i wydaną reedycję to uczciwa cena. Tym bardziej, że twórczości Cactusa na winylu w Polsce raczej w żadnej innej formie nie uświadczymy, a szukanie starszych wydań za granicą może skończyć się wydaniem znacznie większej sumy.